Assassin’s Creed 4: Black Flag z perspektywy osoby która serii nie cierpi - Imperialista - 31 października 2013

Assassin’s Creed 4: Black Flag z perspektywy osoby, która serii nie cierpi

Assassin’s Creed to dla mnie seria wyjątkowo pechowa. Do zapowiedzi pierwszej części podchodziłem z wypiekami na twarzy, szybko ostudzonymi przez monotonny gameplay i nieskalane myślą spojrzenie Desmonda Milesa. Kolejne podejścia do serii kończyły się równie boleśnie – gra przypominała na każdym kroku, że jest produkcją jednej sztuczki i bieganie po dachach po to, by wysłuchiwać infantylnych dialogów zwiastujących kolejną z rzędu podobną do siebie misję było mocno odpychające. Do trójki podszedłem dopiero, gdy ta zjawiła się w usłudze PlayStation Plus, by po raz kolejny poczuć na własnej skórze, co to znaczy „czas stracony”. Targana problemami technicznymi i napędzania historią bodaj najbardziej bezpłciowego bohatera gier wideo ostatniej dekady odsłona zebrała – o ironio – wyjątkowo dobre oceny od branżowej prasy. W tej niemałej katastrofie jeden element udał się jednak po mistrzowsku – gdy tylko odblokowywały się kolejne misje morskie, wykonywałem je z miejsca. Zapowiedź kolejnej gry serii w klimatach pirackich wywołała mieszane uczucia. Mieliśmy szansę dostać rewelacyjną grę piracką, ale mój Boże – to wciąż byłby Assassin’s Creed. Cóż, w moim rankingu – najlepszy Assassin’s Creed w historii.

A idź pan z tym Animusem

Historia Abstergo siedzi mocno zagnieżdżona w DNA serii, do czego zdołałem się już przyzwyczaić. Elementy poza Animusem w przednich grach serii były dla mnie koszmarną koniecznością. Raz, że skutecznie wybijały z pieczołowicie wykreowanego klimatu na historycznych miejscówkach, a dwa – były pełne pustych dialogów o cholera wie czym. Black Flag wnosi w tej kwestii istotne usprawnienia. Przede wszystkim do historii przeszedł Desmond (hehe…), a sterowanie postacią w konwencji FPP okazuje się być świetnym urozmaiceniem. Dwa, że sama korporacja i dialogi w niej przeprowadzane zyskała wręcz autoironicznego charakteru, dzięki czemu nie raz uśmiechniemy się pod nosem czytając chociażby dostarczone broszury. Trzy – z pirackiego świata koniecznych będzie raptem kilka wyjść – cała reszta jest opcjonalna. I wręczcie cztery – w siedzibie firmy wreszcie jest co robić. Jeśli mamy dość siania spustoszenia na otwartych wodach, możemy hakować komputery kolegów, by na przykład poznać jeszcze lepiej historię naszego ukochanego superbohatera z tępym wyrazem twarzy – Desmonda Milesa.

Mów mi wierszem, Czarnobrody

Dialogi w Assassin’s Creed: Blackflag stoją przynajmniej o poziom wyżej, niż w poprzednich częściach serii. Nawet wychwalana dwójka była w tej kwestii mocno naiwna. Przede wszystkim konwencja piracka potraktowana została dość luźno – coś na pograniczu mrocznej i brudnej opowieści, a sztampowej historyjki i złych piratach z papugą na ramieniu. Co prawda chciałoby się momentami przesunąć środek ciężkości w kierunku tej pierwszej opcji, ale nie sposób odmówić pogawędkom dobrego, autorskiego sznytu. Rozmów słucha się z przyjemnością, często będąc blisko szczerego śmiechu. Znikło również poczucie zażenowania towarzyszące mi w dialogach poprzednich grach serii, w których unosiła się atmosfera konspiracji tak sztucznie budowana, że powodowała ból głowy. Nawet cały wątek asasynów i templariuszy, z którego zrezygnowanie w moim mniemaniu poskutkowałoby przemianą Black Flag w idealną grę piracką nie boli jakoś wyjątkowo mocno. Dialogi „asasyńskie” są już dużo mniej nadęte, poszukiwanie dziwactw templariuszy nie jest uzasadnione w sposób sugerujący, że wyruszamy rozwiązywać największą zagadkę wszechświata (która i tak #nikogo, nie oszukujmy się) – poza tym męczący momentami główny nurt fabularny można z przyjemnością rozcieńczyć w… wodzie.

Ahoj!

No właśnie, woda. Wątek piracki to mistrzostwo samo w sobie i w zasadzie gra w grze. Możliwe jest nawet założenie, że seria się przy Black Flag boleśnie skanibalizowała – nie wyobrażam sobie, by w kolejnej części (przy założeniu, że nie skopiuje sama siebie), twórcy byliby w stanie wrzucić do gry coś, co wywoła więcej frajdy. Przez długi czas olałem zupełnie wypełnianie misji fabularnych, by zrobić sobie przerwę na plądrowanie i mordowanie. Pomijając całkiem przyjemne wielorybnictwo, poszukiwanie skarbów, czy plądrowanie pozostawionych skrzyń, pirat w grze może zająć się atakowaniem fortów (bardzo przyjemna sprawa), czy wreszcie podjąć się misji typowo kaperskich. Dostajemy zatem cynk na wrogą jednostkę handlową (lub ochronę własnej), oddaloną o kilka tysięcy metrów i dbającą oczywiście o solidną obstawę. Zakładamy więc karmazynowe żagle i wypływamy w morze przy akompaniamencie szanty, którą rytmicznie wyśpiewują członkowie załogi. Na takie chwile czekałem od czasów Sea Dogs i dopiero teraz mogę powiedzieć bez cienia wątpliwości – szukacie dobrej gry pirackiej? Lećcie do sklepu po Black Flag.

Mój okręt, moją twierdzą

Przyznam, że nie potrafiłem przezwyciężyć w sobie niechęci do picowania swojej okolicy w poprzednich edycjach Asasynów. Niezależnie od tego, czy była to posiadłość, mała wioska, czy nawet to coś (ni to swoje, ni to obce), co zaproponowano w „trójce” – wszystkie te elementy, które miały imitować małą ojczyznę, były w rzeczywistości wrzodem na tyłku. Pamiętam jak dzisiaj wielokrotną, bezsensowną bieganinę, którą uprawiałem z tego tytułu w Brotherhood. Black Flag naprawia i to. Na okręcie spędzimy tak czy siak większość czasu w grze (no, chyba że komuś nie zależy na tym, co najlepsze), więc sam wpadłem niemal w obsesję zbierania materiałów niezbędnych do rozbudowy Kawki. Sam tuning jest mozolny i wymaga naprawdę dużych nakładów czasowych i finansowych, ale przyjemność z dorzucenia dodatkowych 6 dział na burtę jest potężna. Po kilkudziesięciu godzinach gry biegam zatem z podstawowymi pistoletami, którymi rzadko kiedy zdołam wyrządzić krzywdę – za to mój okręt… O tak, okręt wygląda olśniewająco.

Gra, zamiast sałatki

Jednym z wielu powodów, dla których trzeci Asasyn powodował u mnie stan nerwicowy było niemiłosierne poszatkowanie gry na fragmenty mniejsze, momentami mocno kuriozalne. Synchronizacja fragmentów, które wymagały od gracza przejęcia kontroli nad Connorem na dosłownie kilkanaście kroków, by później móc go zaskoczyć cutsceną, lub ekranem doczytywania były męczarnią, w dodatku częstą. W Black Flag nic takiego nie występuje. Co ważne, w grze zminimalizowano również czas potrzebny do wykonania najprostszych czynności. Zmiana broni trwa teraz ułamek sekundy. W jednym z dzienników deweloperskich obiecano nam ograniczenie ekranów ładowania i wydłużenie poszczególnych aktywności składających się na misję, ale to pierwsze uznałem jako bonus dla nowej generacji. Tymczasem jest naprawdę super – ocean jak długi i szeroki możemy przemierzać w spokoju, dzięki czemu poczucie niekończącej się przygody rzadko nas opuszcza. Ustawienie znacznika na dwanaście kilometrów (mil?) żeglugi to w zasadzie pewnik stoczenia po drodze kilku walk, przedzierania się przez niesprzyjające warunki pogodowe, krótkiego zejścia na ląd dziewiczej wysepki i dotarcia na miejsce przy wschodzącym słońcu. Piękna rzecz.

Technicznie mocne

Framerate trzeciej odsłony serii był wręcz legendarny i zachował się nieprzewidywalnie, jak na legendę przystało. Bywało tak, że im mniej dzieje się na ekranie (o co nie było trudno na pustawych ulicach tamtejszych miast), tym gra mocniej chrupała. Tym razem całość zachowuje się przynajmniej wiarygodnie. W większych miastach ilość klatek na sekundę utrzymuje się na granicy ledwie akceptowalnej, lub na moment schodzi poniżej jej, ale na morzach i tropikalnych wyspach jest już świetnie. Wersja na PS4 również co prawda notuje podobno niewielkie spadki, ale całość wypada znacznie lepiej. Oprawa muzyczna prosi się o nieco bardziej charakterne pirackie motywy, ale lukę wypełniają doskonałe szanty. Tak czy inaczej, to bodaj pierwsza odsłona serii, której soundtrack mógłby stać u mnie na półce.


Podsumowanie będzie krótkie, jak i sama myśl przyświecająca temu artykułowi. Odrzuca Cię schemat rozgrywki wypracowany przez Assassin’s Creed? Czekasz na dobrą grę piracką od czasów Sea Dogs?

Kup Black Flag - lepszej wirtualnej, morskiej wyprawy po prostu nie uświadczysz.

Imperialista
31 października 2013 - 12:30