Is There Anybody Out There? - historia Pink Floyd - część 2. - Bartek Pacuła - 13 listopada 2013

Is There Anybody Out There? - historia Pink Floyd - część 2.

W roku 1968, po wydaleniu Syda Barretta z zespołu i wydaniu płyty A Saucerful of Secrets, Floydzi zaczęli długie, bo aż 4-letnie poszukiwanie swojego stylu, tego muzycznego i tego artystycznego, poszukiwania lidera i nade wszystko – poszukiwania ludzi, który ich muzykę chętnie by słuchali. A jak to się stało, że zespół w niecałe cztery lata przeszedł drogę od nagrywania miernych płyt należących do rocka psychodelicznego, do wydawania arcydzieł muzycznych, o tym jak powoli tworzyła się hierarchia wewnątrz zespołu i o kilku mniej lub bardziej znanych faktach z życia muzyków – to wszystko w drugiej części cyklu poświęconego historii Pink Floyd.

Koniec roku 1968 i niemalże cały rok 1969 to był okres wytężonego koncertowania Floydów. Pomimo zawału koncertowej pracy muzycy pod koniec 68’ znaleźli czas na nagranie dwóch kawałków, które miały trafić(i trafiły) na singiel grupy. Kawałki te nosiły tytuł Point Me at the Sky i Careful With That Axe Eugene i nie były one, oględnie mówiąc, najlepsze, co pokazało fatalne przyjęcie przez słuchaczy – na tyle fatalne, że następny singiel grupy ukazał się spory kawałek czasu później(Money w Stanach Zjednoczonych w 1973 roku). Pomijając koncertowanie Floydzi cały czas szukali jakiegoś wyraźnego stylu, który utracili z wyrzuceniem charyzmatycznego lidera. Na pewno nie pomagał w tym brak nowego przywódcy, który mógłby jasno określić w jaką stronę Floydzi się udadzą. Oczywiście nie każdy miał na sprawę przywództwa takie samo spojrzenie. W 1987 roku Waters powiedział w wywiadzie, że to właśnie on szybko przejął we Floydach władzę, co jest o tyle dziwne, że pozostała trójka muzyków okres ten zapamiętała zupełnie inaczej, np. Gilmour, który miał powiedzieć, że w tamtych czasach „naprawdę nie mieliśmy pojęcia o co nam chodzi”. Pojęcia rzeczywiście chyba nie mieli, a czas dzielili między kolejne występy, a odwiedziny studia nagraniowego, gdzie już w lutym pracowali nad dwoma projektami.

Album More.

W lipcu 1969 roku światło dzienne ujrzało najnowsze dzieło Floydów, czyli ścieżka dźwiękowa do filmu More autorstwa Barbeta Schroedera. Muzycy nagrali 13 utworów, które zostały w tej czy innej formie użyte w filmie. Choć album ten jest godzien uwagi ze względu na fakt, że był to pierwszy album bez ani jednej kompozycji Barretta, to jest to jedyna rzecz, za którą ten album warto pamiętać. Całość jest przeżyciem koszmarnym i ciągnącym się w nieskończoność. Jeśli każdy zespół musi mieć w dorobku jedną słabą płytę, to Floydzi słabością swojej słabej płyty przebili wszystko i wszystkich. Jedyna piosenka, która do czegokolwiek się nadaje, to The Nile Song, choć i tak z trudem można uznać ją za coś wartościowego. Zresztą sami Floydzi do nagrywania tego albumu podeszli raczej jak do zwykłego zlecenia, niż do tworzenia jakiegoś dzieła sztuki, co niestety słychać. Całość była nagrywana chaotycznie, na szybko, bez pomysłu i bez polotu – i o tej płycie należy śmiało zapomnieć.

Album More - tył.

Pomimo faktu, że płyta była po prostu do dupy, to sprzedała się przyzwoicie, pozwalając Floydom odrobinę odetchnąć i zająć się czymś odrobinę poważniejszym. Szybko, bo zaledwie trzy miesiące od wydania More zdecydowali się wydać kolejny, tym razem podwójny, album.

Album Ummagumma.

Nosił on tytuł Ummagumma(co w slangu ma rzekomo oznaczać seks) i był on pomysłowy z dwóch powodów. Po pierwsze – na płycie nr 1 znajdował się zapis koncertu, który został nagrany w czerwcu 1969 roku. Na tym krążku znajdują się cztery kompozycje zespołu – Astronomy Domine, Careful With That Axe, Eugene, Set the Controls for the Heart of the Sun i A Caucerful of Secrets. Całość więc, jak widać, jest powrotem na łono mocnej psychodelii, szczególnie Barrettowskie Astronomy Domine, którego kosmiczne dźwięki otwierały debiutancki krążek Floydów. Koncert nie prezentuje się zbyt imponująco, choć ma bez wątpienia swój urok i pozwala poczuć ten klimat, który był udziałem ludzi odwiedzających m.in. klub UFO. Jak wspomniałem Ummagumma to album, który był pomysłowy z dwóch powodów. Drugim powodem jest sposób, w jaki została wymyślona płyta nr 2. Nie jest bowiem ona wynikiem zgodnej współpracy całej 4 muzyków, lecz zbiorem utworów wymyślonych i nagranych przez pojedynczych artystów. Płytę otwierają dzieła Wrighta, zatytułowane Sysyphus i opatrzone odpowiednim numerkiem(od Part 1 do Part 4). Jako że Wright był klawiszowcem, to i jego kompozycje są kompozycjami klawiszowymi i są, moim zdaniem, nienajlepsze. Kolejnymi utworami są te autorstwa Rogera Watersa. Pierwszy z nich to Grantchester Meadows i nie prezentuje się on najgorzej. Całość jest delikatną piosenką, gdzie więcej jest pobrzdękiwania, niż jakiegoś prawdziwego grania, ale trzyma się to jakiegoś sensownego poziomu i bywa nawet przyjemne. Drugim utworem jest kawałek o przydługawej nazwie Several Species of Small Furry Animals Gathered Together in a Cave and Grooving with a Pict i sensu ma on zdecydowanie mniej. Utwór ten jest miksem różnych przedziwnych dźwięków, które w połączeniu ze sobą dają kakofoniczny efekt i których słuchać na dłuższą metę się nie da.

Album Ummagumma - tył.

Kolejne kompozycje(zatytułowane The Narrow Way) należą do Gilmoura i są one najlepsze, jeśli chodzi o warstwę muzyczną. Choć całość nadal krąży po orbicie rocka psychodelicznego, to czasami z niej ucieka w jakieś lżejsze i bardziej przystępne rejony, pokazując jasno, kto z całej czwórki stoi najwyżej, jeśli chodzi o poziom muzyczny. Płytę zamyka trzyczęściowy utwór The Grand Vizier’s Garden Party i jest on znakomitym podsumowaniem całej płyty. Jako że są one autorstwa Nicka Masona, czyli perkusisty, to szczególnie nie zachwycają i choć mogą one spowodować początkowe zaciekawienie, to po odsłuchaniu ich można zadać sobie tylko jedno pytanie – „a na co to komu?”. Dokładnie tak samo jest z tą płytą – być może był jakiś pomysł na to, ale cos nie wyszło, okazało się, że muzycy powinni ze sobą jednak odrobinę więcej współpracować, a Ummagumma pozostała tylko ciekawostką – i niczym więcej. Z rzeczy wartych jeszcze uwagi – warto zauważyć, że Wright, Mason i Gilmour swoim kolejnym utworom nadawali kolejne numerki, tylko Waters nagrał dwa utwory, które nazywały się zupełnie inaczej, co już delikatnie pokazywało, że to on z całego zespołu jest artystą najbardziej kreatywnym.

Atom Heart Mother - okładka.

Album, podobnie jak More, sprzedał się nieźle, zespół jednak nadal poszukiwał własnego stylu i miejsca na ziemi. W czerwcu 1969 roku współpracowali z sekcją instrumentów dętych londyńskiej orkiestry i przy nagrywaniu kolejnego albumu postanowili udać się tą „instrumentalną” drogą. Tak powstała suita trwająca ponad 23 minuty, która nosiła tytuł Atom Heart Mother(było to nawiązanie do tekstu przeczytanego w gazecie, który opisywał kobietę w ciąży z atomowym rozrusznikiem serca) i która otwierała album o tym samym tytule, wydany w 1970 roku. Moim zdaniem jest to pierwsza płyta zwiastująca potęgę i możliwości Floydów. Sama kompozycja Atom Heart Mother jest iście epicka, dzieje się w niej wiele, naprawdę wiele i jest pierwszym utworem Floydów, który nie tylko nie nuży, ale też zachwyca. Mamy tutaj muzykę graną przez samych Floydów, ale też rozbudowaną sekcję instrumentalną, a także chór. Kolejnym utworem była piosenka If, autorstwa Rogera Watersa, będąca pierwszą próbą skonfrontowania się z przeszłością i Sydem Barrettem. Summer ’68 to z kolei kompozycja Wrighta i jest ona dla mnie znakomita – bez wątpienia jest to najlepsza rzecz, jaka Wright kiedykolwiek dla Floydów napisał. Teks opowiada o spotkaniu z groupie, muzycznie zaś piosenka ta na początku jest bardzo lekka, lecz pod koniec robi się nawet pompatyczna, dzięki użyciu instrumentów dętych, które wykonując świetnie napisaną linię melodyczną, dodają powagi temu na pozór błahemu utworowi.

Atom Heart Mother - tył.

Następną kompozycją, która znalazła się na płycie była piosenka Gilmoura, czyli Fat Old Sun. Przywołuje ona klimat lat dziecięcych Davida, a w ostatnich sekundach usłyszeć możemy bicie dzwonów, które wiele lat później otworzą inną, wybitną, piosenkę GilmouraHigh Hopes. Ostatnim utworem na płycie jest Alan’s Psychedelic Breakfast i jest on kompozycją przyzwoitą, lecz moim zdaniem, najgorszą z całej płyty. Zagrana jest ona na gitarze akustycznej i słucha się jej nawet miło, lecz nie jest to rzecz, do której wraca się często.

Jak wyraźnie widać Floydzi cały czas szukali czegoś, co mogliby nazwać swoim stylem i imali się wielu przedsięwzięć by ten styl uzyskać. Przez dwa lata nagrali trzy albumy, w tym jeden naprawdę niezły, lecz nadal nie mieli oni pomysłu, który by ich do końca zadowolił. Sytuacja z liderem grupy nadal nie była jasna, lecz powoli sytuacja się klarowała - przewodnikiem mógł zostać albo Waters, który z całej grupy był największym artystą, albo Gilmour, który prezentował się ze wszystkich Floydów najlepiej, jeśli chodzi o poziom muzyczny. A co było dalej, jakie były następne albumy Floydów i jak doszło do odnalezienia floydowskiego stylu i nagrania arcydzieła – to już za dwa tygodnie w następnej części historii Pink Floyd. Zapraszam!

Poprzednia cześć historii Floydów: https://gameplay.pl/news.asp?ID=81121

Bartek Pacuła
13 listopada 2013 - 21:29