Sezon 1976 w Formule 1 uważany jest za najciekawszy sezon w historii królowej sportów motorowych. To właśnie walkę Jamesa Hunta z Nikim Laudą, a nie Ayrtona Senny z Alainem Prostem, postanowił opowiedzieć w filmie "Rush" reżyser Ron Howard (znany między innymi z "Apollo 13", "Kodu da Vinci" czy "Pięknego umysłu"). Howardowi, mimo iż nie dysponował budżetem wielkich hollywoodzkich produkcji, udało się przenieść na srebrny ekran to, za co wszyscy fani kochają Formułę 1 - z jednej strony zaciekłą walkę i dramaturgię, z drugiej strony męską (choć szorstką) przyjaźń, a wszystko to przy akompaniamencie ryku silników V8. Tego filmu po prostu nie można nie zobaczyć!
Na początku chciałbym zwrócić uwagę na aspekt oddania realiów i klimatu F1, które w tego typu produkcji stać muszą na najwyższym poziomie. Głównym konsultantem reżysera był... Niki Lauda, który zadbał o instruowanie ekipy oraz aktora wcielającego się właśnie w Nikiego. Howard dzwonił do Laudy i pytał o typowe dla niego zachowania - "jak zakładałeś rękawice?", "kiedy naciągałeś balaklawę?", "czy kask zakładałeś przed, czy po wejściu do kokpitu?". Moim zdaniem jedną z najzabawniejszych anegdot jest ta, w której Niki dostał do przeczytania scenariusz: "Niki wsiada do Ferrari, przekręca kluczyk i ryczy silnik". Lauda, w typowy dla siebie sposób, z rozpaczą wyrzucił ręce w górę i krzyknął: "to masakra, wszystko jest nie tak! Jesteście idiotami! Samochody F1 nie mają kluczyków! Co za porażka!". Takich sytuacji było podobno znacznie więcej. Wyrazy szacunku należą się także Jimowi Hajicostcie, współproducentowi "Wyścigu", który zajął się wyszukiwaniem odpowiedniego sprzętu. To właśnie dzięki niemu oraz pomocy Stuarta McCruddena z Historic Formula One, udało się zgromadzić na planie filmowym stawkę 24 oryginalnych bolidów z sezonu 1976. Tylko niektórych z właścicieli tych legendarnych aut udało się namówić na umieszczenie na nich kamer, ale moim zdaniem samo udostępnienie auta jest już ogromną przysługą. Oczywiście główni aktorzy jeździli replikami (ponoć z bliska widać, że auta nie są oryginalne), ale do scen w alei serwisowej nadały się idealnie. Czytałem również o problemach z popularnym dziś "lokowaniem produktu". Chodzi o firmę Marlboro, której logo usunięto z niektórych kasków - na to ustępstwo producenci mogli się zgodzić, bo McLaren domagał się podobno usunięcia naklejek tej firmy z bolidów.
Po przeczytaniu obszernego artykułu poświęconego "Rush" w numerze 109 magazynu F1 Racing byłem przekonany, że Howard szykuje wyśmienite danie dla miłośników Formuły 1. Zainwestowano w sprzęt, który w jak najlepszy sposób oddać miał realia lat '70 w padoku F1, zadbano też o odpowiednie konsultacje z głównym zainteresowanym oraz współczesnymi zespołami, więc to nie miało prawa się nie udać. Rzecz jasna, dałoby się to zrobić jeszcze lepiej, ale nie zapomnijmy, że reżyser dysponował tylko 50 milionami funtów (mówi się nawet, że 38 milionami), więc drobne braki da się wybaczyć. Podczas samych wyścigów da się też zauważych charakterystyczny filtr, dzięki czemu wszystko wydaje się bardziej realistyczne. Przejdźmy jednak do samego filmu...
Howardowi udało się przedstawić zdrowe, choć trudne emocje pomiędzy Huntem i Laudą. Nazywanie Laudy "szczurem" czy "szczurzym kolegą" wydaje się dość bezpośrednie i wręcz bezczelne, ale prawda jest taka, że wzajemna niechęć do siebie kierowców oraz ich rywalizacja motywowała ich do walki, a samemu Nikiemu, po koszmarnym wypadku, w którym prawie stracił życie, pomogła wrócić nie tylko do zdrowia, ale i do ścigania - przypomnę, że po wypadku na Nurburgringu, w którym Lauda doznał poważnych poparzeń twarzy (co nie zagrażało bezpośrednio życiu) oraz płuc i przewodu oddechowego (co mogło go życia pozbawić), Austriak wystartował w Grand Prix Włoch, które odbywało się niespełna półtora miesiąca po feralnym wyścigu. Heroizm godny mistrza. Choć obu zawodników dzieli praktycznie wszystko (od charakteru, o czym za chwilę, przez ich własny światopogląd), jest między nimi jakaś nić porozumienia. Ich wzajemne relacje świetnie oddaje powiedzenie: kto się czubi, ten się lubi.
Rewelacyjnie wypadli także aktorzy - Daniel Bruhl (Niki Lauda) i Chris Hemsworth (James Hunt), którzy postarali się o to, by kreowane przez nich postacie jak najbardziej pokrywały się z ich prawdziwymi odpowiednikami. Pozornie łatwiejsze zadanie miał tutaj Bruhl, ponieważ pomocą służył mu sam Lauda, mogąc korygować na bieżąco wszelkie nieścisłości. Lauda jest więc człowiekiem pełnym pasji, który gotów był zaryzykować, by tylko zdobyć miejsce w motosportowej pierwszej lidze. Jest pewny siebie, zdyscyplinowany. Odgrywany przez Hemswortha Hunt to imprezowicz, dla którego zwycięstwa to tylko przedsmak do picia i... zaliczania (bynajmniej nie nowych drinków). Czy to czyni z niego gorszego sportowca? Nie, ale podczas gdy Lauda chciał być mistrzem zawsze, Hunta w pełni zadowalał jeden tytuł. Dlatego też w pewnym momencie to James miał problem z zakontraktowaniem, podczas gdy Niki miał pewne miejsce w Ferrari. Ekipa odpowiedzialna za film trochę martwiła się, że rodzinie Jamesa Hunta może nie spodobać się to, w jaki sposób został on przedstawiony, ale rodzina potwierdziła, że taki był właśnie James - a o to reżyserowi przecież chodziło. Moim zdaniem bardzo dobrze został też przedstawiony stosunek głównych bohaterów do będących w ich życiu kobiet. Lauda, poznając Marlene (Alexandra Maria Lara) coś zyskał, coś stracił. Zyskał miłość życia (do 1991 roku, kiedy to rozwiedli się), stracił gotowość do postawienia na szali najwyższej wartości, w zamian za zwycięstwo. Z kolei Hunt, dobierający się do wszystkiego, co nie ucieknie na drzewo, żeniąc się z Suzy (Olivia Wilde) próbował się ustatkować, ale, krótko mówiąc, nie wyszło, a James dość szybko powrócił do poprzedniego stylu życia.
Wszyscy wiemy, jak sezon 1976 się skończył, dlatego nie mamy co liczyć na ogromne zaskoczenie (no, chyba że ktoś nie ma pojęcia, o czym dokładnie opowiada film), ale sposób w jaki to wszystko przedstawiono, zasługuje na uznanie, zarówno dla reżysera, jak i aktorów i osób odpowiedzialnych za rekwizyty (prawdziwe bolidy z sezonu '76 na planie filmowym to nie byle co). Recenzję zakończę cytatem z magazynu Autocar, który ukazał się po Gran Prix Japonii, ostatnim wyścigu sezonu 1976:
Gdy mechanicy po raz ostatni pakowali swoje narzędzia i ukochane samochody, w rozmowie dwóch z nich pojawiło się perfekcyjne podsumowanie zakończonych właśnie mistrzostw. Jeden z nich na pytanie kolegi o to, co zamierza robić zimą, odparł: "po takim sezonie i takim zakończeniu zamierzam napisać scenariusz filmu i zarobić milion. Problem tylko w tym, że nikt nie uwierzy, iż coś takiego mogło się naprawdę zdarzyć".
A jednak, zdarzyło się. Od mnie mocne 9/10 (ocena dla fanów F1). Dla pozostałych może okazać sie, iż jest to film na 7,5/10.
PS Na filmie byłem z narzeczoną. "Rush" bardzo jej się spodobał, więc śmiało możecie brać swoje drugie połówki na seans! Zresztą... badania wykazały, że "Wyścig" zdobył najwięcej pozytywnych ocen od kobiet w wieku powyżej 35 lat...
PS2 Na początku filmu zrobiło mi się trochę słabo, kiedy kierowcy F1 zostali nazwani... kierowcami rajdowymi (napisy). Na szczęście taki bubel pojawił się tylko raz.
<Spodobał ci się tekst? Wpisy i felietony przypadły ci do gustu? Polub growo&owo na Facebooku ^^ Znajdź mnie też na Google+>