Tytuł tego tekstu pozostawia wiele do życzenia i brzmi jak numeracja filmów z lat 80., ale ciężko o oryginalność po graniu w tak wspaniałą grę jaką jest Rayman Legends. Co mam zrobić w swoim życiu, aby wzbić się na taki poziom kreatywnego i szalonego geniuszu? Co mam napisać, aby streścić audiowizualne piękno tego kreskówkowego świata? Zakochałem się w Rayman Origins zaledwie po kilku minutach grania. Czekałem na kontynuacje, ale nie potrafiłem sobie wyobrazić nowych przygód Raymana i spółki, ponieważ Origins, jak dla mnie, jest szczytowym osiągnięciem w platformówkach. Całe szczęści losy pociesznych bohaterów są we właściwych rękach. Nie sądziłem również, że ciąg dalszy nastąpi tak szybko. Nie sądziłem również, że ponownie zostanę uleczony z cynizmu i nihilizmu dekoktem stworzonym z pozytywnej energii, rozbrajającej rubaszności i szalonej wyobraźni.
Od czego zacząć? Od ropuch opadających na spadochronach, które nucą podczas swego powietrznego desantu Walkirie Wagnera? Może od marmurowych jońskich kolumn bielących się na tle błękitnego nieba? Od setek kolorowych ryb mieniących się w seledynowej wodzie? Od hordy krwiożerczych bestii w czeluściach Hadesu, czekających na najmniejszy błąd podczas szaleńczych pościgów? Od ogrów przebranych za meksykańskich zapaśników luchadores, którzy przestają być groźni i postawni, gdy połaskocze się ich pod pachami. Od martwej staruszki, która lata na nagrobku i gra na gitarze elektrycznej? Od nic nieznaczącego świergotania Małaków? Od gwiazd błyszczących na tle różnych odcieni granatowego nieba? Oprawa graficzna Rayman Legends jest obłędna, przesycona setkami pięknych animacji i skąpana w feerii barw.
Świat Raymana jest zamieszkały przez mnóstwo pociesznych stworzeń, nawet wrogowie mają w sobie coś z rubaszności i zazwyczaj sportretowani są w krzywym zwierciadle; wspomniane ropuchy odziane w stary osprzęt dla płetwonurków, gobliny przypominające karykatury Chińczyków z wojen opiumowych w XIX wieku (te cieniutkie wąsy… !), stereotypowe duchy wyglądające jak prześcieradła, kościotrupy wyjęte żywcem (haha rozumiecie, taki żart… . Nienawidzę siebie…) z Día de los Muertos, noszące sombrera i dzierżące w rękach marakasy oraz wiele, wiele innych.
Muzyka w Rayman Origins urzekała od zaraz, wprowadzała atmosferę dziecięcych marzeń, beztroski i dawała zastrzyk pozytywnej energii, który zostawał ze słuchaczami na bardzo długo. Rayman Legends nie zawodzi, może nie dorównuje geniuszowi muzycznemu poprzedniej części, ale jest bardzo blisko. To delikatne pobrzękiwanie na ukulele w głównej galerii jest takie kojące – niczym panorama jakiejś rajskiej wyspy, tancerki hula i zimny drink w skorupce z kokosa. Ten motyw na długo pozostanie w moim umyśle. Zresztą czy jest sens opisywać muzykę?
Skoro jesteśmy już przy małych różnicach, to należy wspomnieć, że rozgrywka i poziom trudności zmieniły się minimalnie w moim odczuciu. W Origins mieliśmy rozgrywkę nastawioną na „flow” (to dobre określenie), tymczasem w Legends poziomy zawierają w sobie całkiem często proste łamigłówki, które spowolniają szaleńczy bieg. Nie oznacza to jednak, że nie uświadczymy szalonych pościgów w Legends. Pomiędzy obrazami w głównej galerii pojawią się „inwazje” z innych światów i wtedy będziemy musieli zmieścić się w przedziale czasowym albo nasze sympatyczne Małaki odlecą na petardzie w kosmos. Nie patrzcie na mnie, ja tego nie wymyśliłem. Poziom trudności uległ zmianie i jeżeli miałbym go określić, to nazwałbym go „zdradzieckim”, wyjętym rodem z Dragon Quest, gdzie musimy umrzeć, aby zrozumieć pułapkę zastawioną na nas przez programistów. Może to być irytujące, ale mieliśmy już z tym do czynienia podczas pościgów za skrzynkami ze skarbem w Origins.
Chciałbym napsiać jeszcze o czymś co mnie zupełnie zaskoczyło, oczywiście pozytywnie. Po uzbieraniu zazwyczaj 450 lumów otrzymujemy zdrapkę, w której możemy wygrać różne nagrody; zwierzątka produkujące lumy, dodatkowe małaki, więcej lumów, ale najważniejsze okazały się dla mnie obrazy „Back to the Origins”. Dzięki tym obrazom możemy zagrać w Origins na „silniku” Legends. To jest niewiarygodne, ponieważ ekipa z Ubisoftu oddaje nam za darmo prawie całe Origins, prawie wszystkie poziomy, walki z bossami, muzyka powraca, szybowanie na nieustraszonym komarze! Czego chcieć więcej! Ubisoftowi należą się ogromne brawa i szacunek za ten wspaniały manewr.
Postanowiłem porzucić wszystko, co czynie w życiu. Stanę się lekarzem/szamanem, zajmującym się medycyną naturalną i będę leczył za pomocą Rayman Legends wszelakie schorzenia jak ten Pan. Wróże sobie sukces – nie takie już widzieliśmy… .