Wyjazd integracyjny. Kac Wawa. Jak się pozbyć cellulitu. I wiele innych wesołych, wiele mówiących tytułów polskich komedii ostatnich lat. Zdaniem wielu krytyków polska komedia sięgnęła dna. Niski humor, brak ambicji, schlebianie prostym gustom. Tak jest, tak mówią krytycy, tak musi być. Ale czy na pewno?
W starożytnej Grecji było wielu komediopisarzy. Niestety w całości zachowały się tylko niektóre sztuki Arystofanesa i jedna komedia autorstwa Menandra. Dzisiaj uważamy je za arcydzieła. Dlaczego więc polska komedia była od nich gorsza? Komedie greckie jak i rzymskie wcale nie należą do sztuk "ambitnych" (nie przepadam za tym słowem w kontekście określenia dzieł kultury). Żarty z penisów, parafili seksualnych, zwroty akcji rodem z latynoamerykańskich telenowel. Lizystrata Arystofanesa opowiada o kobietach, które żeby namówić mężów do uzyskania pokoju (bo jak to kobiety, pragnęły miłości a nie wojen), postanowiły wzniecić strajk seksualny. Co robili w tym czasie mężowie? Organizowali sobie seanse onanistyczne, gdzie skórą o skórę pocierali z impetem, jednocześnie w myśli tworząc sobie kuszący obraz ponętnych kształtów własnych małżonek. Ambitna komedia? Przecież gdyby Andrzej Saramonowicz, lub jakiś inny „specjalista” od polskich komedii nakręcił coś takiego, został by wyklęty przez krytyków za tandetną fabułę, nędzne dialogi i sceny. Ale gdyby na napisach początkowych było wielkimi białymi literami wyklepane "na podstawie sztuki Lizystrata Arystofanesa", mielibyśmy fest panegiryków, krytycy prześcigali by się w pochwałach na temat ogromnych ambicji przedstawionego dzieła. Już nie wspomnę jaki w salach kinowych byłby festiwal uciech i radości, gdyby film był nakręcony na taśmie czarno-białej! Takie postrzeganie wartości filmu poprzez jego literacki pierwowzór jest bardzo powszechne. Jak przecież było z Wojną polsko-ruską? Nie wierzę, że gdyby film nie był na podstawie książki Masłowskiej, również spotkał by się z takim dobrym przyjęciem. Nikt nie rzucał, że humor opiera się na bluzgach czy tandecie. A nawet jak było wspominane, to zaznaczano, że ewidentnie jest to celowy zabieg. Przypomina się sytuacja z braćmi Coen, którzy po nakręceniu Bartona Finka przeczytali mnóstwo recenzji o tym, że na pewno inspirowali się Kafką. Dłuższą chwilę musieli zastanawiać się, kim w ogóle był Franz Kafka. Dopiero jak sobie przypomnieli, zaskoczyli się jacy to oni potrafią być mądrzy. Uwaga, krytyk nadchodzi, będzie nadawał znaczenie wszystkiemu, mając w poważaniu zdanie twórców.
Polska komedia zawsze miała się źle. To nie prawda, że "stare komedie były dobre". Żaden z reżyserów komediowych w historii polskiego kina nie zdobywał laurów za swoje filmy, w momencie gdy miały one premierę. Może poza Machulskim. Przecież filmy Barei lub Rejs Piwowskiego, dziś uważane za kultowe, były przez krytyków szkalowane i niszczone. Z kolei taki Michał Waszyński, jedyny warty poznania polski reżyser z okresu międzywojennego, zrobił karierę na właśnie takich tandetnych komediach. Do momentu nakręcenia Dybuka, na podstawie dramatu Szymona An-skiego, wszyscy krytycy wieszali na nim psy (i to kundle, a nie rasowe). Waszyński, u którego humor przejawiał się np w scenach gdzie główny bohater tańczy walca z gorylem, był ulubieńcem publiczności, natomiast krytycy go nienawidzili. Czyli bardzo podobnie jak z teraźniejszymi komediami romantycznymi. Teraz mamy rok 2011, od napadu Niemiec na Polskę w '39 minęły 72 lata. Co się dzieje? Komedie Waszyńskiego zaczęto rehabilitować. Kiedy przejrzymy po portalach internetowych przeznaczonych tematyce filmowej, zobaczymy jak wielu ludzi ceni te przeciętne, niegdyś zmiażdżone przez krytyków tanie (i to nie tylko pod względem humoru, ale też budżetu) komedie. Warto też wspomnieć, że Waszyński jest w Polsce mało znany. Za mało. Nawet filmoznawcy mają często mgliste pojęcie o jego osobie. Pamiętają go jako autora Dybuka, ale przepada całkowicie jego dalszy życiorys. A była to postać niezwykle barwna. Pomagał Orsonowi Wellesowi przy Otello, wypatrzył takie gwiazdy kina jak Sophia Loren czy Audrey Hepburn. To właśnie dzięki niemu, świat zobaczył tę ostatnią w Rzymskich wakacjach. Aż zabawne, że w kraju, w którym podniecamy się wiadomością, że jakiś średnio utalentowany aktor amerykański wyznał, że posiada polskie korzenie, mało kto wie o wkładzie Polaka (choć w sumie bardziej Żyda polskiego pochodzenia) w rozwój karier ostatnich diw kina.
Zarzuty wobec polskich komedii często się powtarzają. Że kicz, że kloaczny humor. Że to nie film, tylko zlepek gagów. Zabawne jest to, że ci sami krytycy wychwalają pod niebiosa pierwsze filmy Woody'ego Allena jak choćby Bananowy czubek, gdzie cała fabuła opiera się właśnie na krótkich scenkach, jak na przykład bohater idący do kiosku by kupić pisma pornograficzne, ale bardzo się tego wstydzi przed klientelą kioskową, wobec czego kupuje Time, Saturday Review i inne czasopisma, aby przysłonić papier z nagimi biustami i pośladkami. Wszystko idzie dobrze, do momentu kiedy kioskarz głośno krzyczy "Ralph, ile kosztuje numer Orgazmu?". Śmieszne? Owszem. Tylko, że to też są zwykłe proste gagi, obfite w humor sytuacyjny, farsowy. Zupełnie to samo spotkamy w polskich komediach. No ale pamiętajmy, chodzi o Woody'ego Allena, który chwilę potem zrobił takie cudowne filmy jak Annie Hall, Strzały na Broadwayu czy Wszystko gra. Nie możemy go tępić. Ale reżyser Saromonowicz nie zrobił w sumie niczego ambitnego, Oscara nie dostał, więc hej krytycy! Zjedźmy po nim jak po łysej kobyle!
Często zamierzone komedie uważane są za dramaty i odwrotnie. Franz Kafka przez całe życie był zdziwiony, że opowiadania, które udało mu się opublikować, wzbudzają wśród ludzi trwogę, uczucia tragiczne. On sam traktował je jak komedie, śmiał się w trakcie ich pisania. Podobna rzecz spotkała Roberta Altmana, gdy nakręcił MASH. Miała to być komedia o wojnie. Ale testowa publiczność w ogóle się nie śmiała, oglądali to wszystko w ciszy. Dlaczego? Po prostu nie zrozumieli konwencji. Gdy zobaczyli czołgi, strzelaniny, od razu pomyśleli, że to poważny film i tak się nastawili. Żeby temu zaradzić, Altman w trakcie napisów początkowych postanowił puścić piosenkę (podobno napisaną przez jego 6-letniego syna) o wesołej nazwie Suicide is painless, w której to padają słowa jeszcze weselsze:
The game of life is hard to play
I'm gonna lose it anyway
The losing card I'll someday lay
so this is all I have to say.
Także na wstępie jest mrugnięcie okiem do publiczności, by nie traktowała tego filmu zbyt poważnie, że to zabawa. Żałuję jednakże, że MASH nie został nakręcony wtedy gdy żył Zygmunt Freud, ponieważ na pewno zainteresował by się sześcioletnim chłopcem, który pisze piosenkę o „bezbolesnym samobójstwie”.
Tak próbując skończyć, z tego wszystkiego wychodzi w sumie jeden wniosek - tworzenie komedii to najbardziej niewdzięczna robota na świecie. Przynajmniej w naszym kraju, ten gatunek tak nisko upadł, że choćbyśmy dialogi kleili z Gombrowicza i Witkacego, to i tak krytycy oznajmią, że to chała, humor poniżej pasa, brakuje tylko dowcipów z internetu i śmiania się z ludzi z wzdęciami. Lepiej nakręcić niezamierzoną komedię. Dla mnie wzorowym takim tworem jest cała seria filmów z Jamesem Bondem. Nie było filmu, na którym śmiałbym się tak głośno jak na Świat to za mało. Zwłaszcza scena, gdzie mały konusowaty facet w wieku średnim wbiega do pokoju, gdzie Pierce-James Brosnan-Bond jest uwięziony na specjalnie skonstruowanym krześle (ma zaczepy na ręce, nogi i szyję, także nie może się ruszać) a pilnuje go Sophie Marceau.
Francuzka, mimo bycia piękną kobieta, jest też niezwykle mocno zbudowaną (fizycznie, nie scenariuszowo) osobą, także rozprawienie się z konusem nie trwało zbyt długo. Co w tym czasie robi ten facecik? Wyciąga swoją laskę (na której się podpierał) i okazuje się, że to także pistolet! Ale zamiast celować w Sophie, celuje w Bonda... I paf! Kula rozwala jeden z zaczepów trzymających rękę Brosnana. Sophie oczywiście jest czarnym charakterem, więc musi mieć wadę wzroku -10. Tak żeby uzupełnić, jak myślicie, co robi nasz ulubiony konus? Leżycie z wyciągniętą lasko-pistoletem i celujecie w Bonda, ale już wystrzeliliście pocisk. To oczywiście dobry moment na... Omdlenie! Najbardziej sztuczne omdlenie w historii kina. A wszyscy dookoła są poważni, jak gdyby grali w Hamlecie. Takiego absurdu nie ma nawet w Procesie Wellesa, czy w filmach Jodorowsky'ego. Smutne jest tylko to, że prawdopodobnie pan reżyser do końca życia będzie twierdził, że nakręcił porządny film sensacyjny, a nie jedną z najbardziej absurdalnych komedii w historii.