Serialu wypatrywałem na długo przed premierą, praktycznie od pierwszych zapowiedzi, głównie dlatego, że rozgrywa się w lubianych przeze mnie klimatach. Teraz jesteśmy już po ostatnim odcinku pierwszego sezonu, więc chyba warto skrobnąć małą recenzję.
(Początkowo dosyć głośno było o tym, że będzie to nowy serial twórców „Spartakusa”, okazało się jednak, że wszelkie porównania są jak najbardziej chybione. Jak wyglądał „Spartakus” – komputerowe tła, gladiatorzy wyglądający jakby ich żywcem wyrwano z show o współczesnych kulturystach, tani, amerykański patos, a ilość krwi i flaków, rzucanych w stronę widowni przed ekranami, przebijała niejeden horror gore. Do tego wolno rozkręcająca się fabuła, która przez pierwsze odcinki sprawiała wrażenie, jakby twórcy niezbyt wiedzieli, co w ogóle można zrobić z taką postacią jak Spartakus. Mimo tego, widowisko było całkiem przyjemne w odbiorze, plastyczne wizualnie i z paroma bardziej emocjonujących momentami. Nic ambitnego, momentami żenujące, ale jednak dające pewien rodzaj prymitywnej rozrywki. Można się było spodziewać, że klimat Karaibów przełomu XVII i XVIII wieku będzie idealny dla tego typu widowiska. I co? I na przekór, dostaliśmy coś zupełnie innego… Jedyne, co te dwa seriale mają ze sobą wspólnego, to telewizja Starz.)
"Czarne żagle" trudno jest ocenić jednoznacznie, praktycznie wszystkie elementy, zarówno fabuła, bohaterowie jak i warstwa wizualna, mają swoje lepsze i gorsze momenty.
Są postacie, zasługujące na plus, tacy jak Billy Bones, Gates, czy – przede wszystkim – absolutnie dwuznaczny moralnie kapitan Flint, którego – niezależnie od dokonywanych podłości – chyba nie da się nie polubić. Tyle tylko, że to, co uda im się wykreować, jest raz po raz rozbijane przez bohaterów z zupełnie innej bajki, takich, jak choćby Anne Bonny, która – mimo że jest przecież postacią historyczną – wypada w serialu tak nienaturalnie, że momentami sprawia wrażenie parodii, czy Charles Vane, który właściwie nie wiadomo po co w ogóle został w serial wrzucony. Może w następnym sezonie dostanie rolę bardziej powiązaną z główną fabułą, ale w pierwszym jest jak piąte koło u wozu, do tego wiąże się z nim całkowicie niepotrzebny i bezsensowny wątek, zakrawający na zdarzenie paranormalne, którego seria naprawdę nie potrzebowała. Ciekawą postacią jest za to Długi John Silver, nieco odbiegający od obrazu, który większość fanów pirackich klimatów wyobraża sobie na dźwięk nazwiska, ale z drugiej strony wykazujący cechy charakteru wspólne ze swoim pierwowzorem… Od początku do końca kreowany jest na cwaniaczka, którego główną broń stanowi przede wszystkim język i - podobnie jak w "Wyspie skarbów" - trudno jest się zdecydować, czy się go w ogóle lubi.
Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś lubił pirackie klimaty i nie znał powieści Stevensona, która zaczyna się lata po wydarzeniach z „Czarnych żagli”. Niby może to psuć zabawę i rzucać widzowi niechciane spoilery, jednak twórcy starają się regularnie zaskakiwać widza, ukazując coś zupełnie odmiennego od jego oczekiwań. Raz po raz jesteśmy zmuszani do zadawania sobie kolejnych pytań, pomagających w połączeniu wydarzeń i postaci znanych z „Wyspy…” z „Czarnymi żaglami”, na przykład: jak konkretnie doszło do tego, że kapitan Flint zrobił to, co zrobił (w „Wyspie…” te wydarzenia są opowiadane tylko z perspektywy innych piratów)?
Główny wątek jest naprawdę interesujący, mimo że mamy banalną opowieść piracką, oglądamy ją z zaciekawieniem i praktycznie od pierwszego odcinka, z każdym kolejnym tempo akcji jest coraz szybsze, aż do mimo wszystko zaskakującego, ósmego epizodu, który kończy cliffhanger tak zgrabny, że może służyć zarówno jako podłoże pod następną serię, jak i bezpośredni wstęp do książki Stevensona. Niby od początku wiemy, jak się potoczą losy hiszpańskiego skarbu, ale samo obserwowanie knowań głównych bohaterów jest dość interesujące, by utrzymać uwagę widza i zatrzeć nieprzyjemne wrażenie wywoływane przez wymuszone postacie poboczne.
Całkowicie wbrew oczekiwaniom rozbudzonym zbyt pochopnym łączeniem "Czarnych żagli" ze "Spartakusem", nie dostaniemy natomiast wielkich, atrakcyjnych wizualnie pojedynków. Tutaj walki są brudne, bardziej przyziemne, nikt nie lata w powietrzu, nie ma nadludzi, urywających tytanom głowy itp. I dobrze, bo dzięki temu tak samo jak nowy „Spartakus” był odmienny od tego z 1960 roku, tak samo „Czarne żagle” odbiegają od „Piratów z Karaibów” czy „Wyspy piratów”. Serial jest przez to nieco mniej kiczowaty, ale z drugiej strony trochę brakuje mu jakiejś bardziej charakterystycznej rysy.
Dla fanów gatunku, obejrzenie jest oczywiście jak najbardziej obowiązkowe, ale obawiam się, że stanięcie w niezgrabnym rozkroku między pulpowym filmidłem (kreacje Bonny, Vane’a, panny Guthrie), a całkiem realistyczną opowieścią o brutalnych piratach, balansujących między brudną rzeczywistością a fantastycznymi marzeniami, nie wyszło filmowi na dobre i chyba nikt nie zakończy seansu w pełni zadowolony, co nie zmienia faktu, że serial i tak jest dość udany, żeby warto było czekać na następny sezon. Do mojej trójki najlepszych seriali kostiumowych ostatnich lat („Gra o Tron”, „Rzym”, „Wikingowie”) niestety się nie zmieścił, ale niewiele mu brakowało.