Druga gra Blizzarda - Recenzja The Lost Vikings - RazielGP - 18 marca 2014

Druga gra Blizzarda - Recenzja The Lost Vikings

RazielGP ocenia: The Lost Vikings
95

Znany dziś i wielce ceniony przez graczy Blizzard Entertainment, zasłużył sobie na swoją reputację takimi hitami jak WarCraft, StarCraft oraz Diablo. Niewiele jednak osób wie o pozostałych tytułach tego giganta. Z kolei większość uważa, że jego pierwszą autorską grą okazała się strategia czasu rzeczywistego - WarCraft: Orcs & Humans. Jest to oczywiście nieprawda. Poniekąd, bowiem jeszcze pod występującą wówczas nazwą Silicon & Synapse, ci sami ludzie oddali w nasze ręce RPM Racing, które nie jest niczym innym jak odświeżonym i przekonwertowanym na platformę SNES - Racing Destruction Set. Z kolei ich drugą i zarazem wspaniałą pozycją została przygodowa zręcznościówka z elementami logicznymi. O niezwykle prostym tytule The Lost Vikings. Prostym, ponieważ jak sama nazwa wskazuje - gra opowiada o zagubionych Wikingach. I choć warstwa fabularna (znak dawnych czasów) prezentowała się równie pospolicie, o tyle rozgrywka wraz z humorem prezentowały zupełnie inny, zaawansowany poziom.

W taki oto sposób wikingowie wskrzeszają swoich sojuszników.

Pierwszy kontakt z omawianą pozycją miałem na początku XXI wieku, a więc wiele lat po jej premierze. Tyle, że były to czasy, gdy sam zagrywałem się co najwyżej na pegasusie (odpowiednik NES-a). Znajomi zwykle posiadali już komputery osobiste, bądź te same, ewentualnie nowsze konsole. Większość zabawiała się wówczas na PSX, zaś jeden z moich lepszych kumpli miał w swym posiadaniu mało znanego w naszym regionie SNES-a. I to właśnie za jego sprawą poznałem The Lost Vikings. Specjalnie dla tej gry pożyczyłem od niego urządzenie, aby móc ją kilkukrotnie ukończyć. Z biegiem czasu dowiedziałem się, kto (nie sądziłem, że jest to Blizzard) odpowiada za jej produkcję. Natomiast w 2009 roku postanowiłem spróbować swoich sił na pececie. Dzięki czemu mam bezpośrednie porównanie obu wersji.

Z takim towarzystwem mógłbym konie kraść! Od lewej Olaf, Baleog oraz Eryk.

Z przykrością więc stwierdzam, iż komputerowa edycja okazała się niestety uboższa i nieco mniej grywalna. Mimo mojego uwielbienia do zestawu klawiatura + mysz, przyznaję że w recenzowanym tytule zdecydowanie lepiej spisuje się pad. Głównie z powodu rozbudowanego sterowania, jak i dużej ilości przycisków do wykorzystania, które na padzie mamy dosłownie pod ręką. W kwestii wizualnej najbardziej rzuca się brak (poza statkiem kosmicznym) tła, przez co trudniej jest się w czuć w tutejszą atmosferę. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego z niego zrezygnowano. Wszak drugoplanowe otoczenie nie tylko poprawia walory estetyczne, ale i pobudza wyobraźnię. A tak mamy jedynie czarną pustkę. Inna sprawa, że piksele są mniej widoczne na platformie Nintendo, sprawiając wrażenie nieco wygładzonych. Niestety, ale także od strony audio, pecetowa wersja pozostaje w tyle. Głównie za sprawą dźwięków wyraźnie gorszej jakości. I to nawet po wybraniu najlepszej możliwej opcji jaką jest "Roland SCC-1/General Midi". Swoją drogą najbardziej przypominącej poziom z platformy Nintendo.

Wnętrza piramid bywają bardzo zdradliwe. Kto grał, ten wie. Kto nie grał, niech zagra.

Jednak z dzisiejszej perspektywy czasu, oba warianty prezentują się przestarzale. Z tą różnicą, że ten przeznaczony na SNES-a nadal może się podobać, zaś komputerowy tak jakby mniej. Jednak od samej technologii ważniejsze są walory artystyczne. W końcu te w ogóle się nie starzeją i do dziś potrafią przykuć uwagę gracza. Oczywiście, jeśli jest czym. I tu wikingowie zaskakują pozytywnie! Graficy postarali się nie tylko o utrzymanie odpowiedniej dla panującego klimatu kolorystyki, ale także różnorodności terenu, czy umiejscowienia miejsca akcji. Ponadto udało im się odpowiednio obszar wykorzystać, dzięki czemu zabawa miodna jest po dziś dzień.

Baleog najwidoczniej zapomniał o braku tarczy, którą nosi przy sobie nie kto inny jak sam, okrąglutki i wiecznie uśmiechnięty Olaf.

Skoro już jestem przy temacie lokacji, warto je zatem odnotować. Gra składa się z 42 poziomów podzielonych na 5 "światów". Mamy więc statek kosmiczny, na którym rozpoczynają się i kończą nasze zmagania, czasy prehistoryczne, pustynne wyprawy - łącznie z piramidami, fabrykę budowlaną oraz bajecznie cyrkowy świat. Swoją drogą mój ulubiony. Na różnorodność, ani brak pomysłowości narzekać nie można. Konstrukcja poziomów została tak opracowana, aby dawać jak najwięcej frajdy oraz obfitować w wiele rozmaitości. Oznacza to, że zaserwowane przez autorów łamigłówki na każdym dostępnym etapie ofiarowują całkiem inne doznania. Im dalej, tym bardziej wymyślne one są, urozmaicając i utrudniając tę nieszablonową rozgrywkę.

Turlaj dropsa! A właściwie niechaj turla się przeciwnik!

Ta z kolei została silnie powiązana z naszymi bohaterami: Erykiem Szybkim (Erik the Swift),  Baleogiem Srogim (Baleog the Fierce) oraz Olafem Tęgim(Olaf the Stout). Pierwszy z nich specjalizuje się w wysokich skokach, szybkim bieganiem oraz rozwalaniem ścian, tudzież wrogów. Te ostatnie czynności wykonuje za pomocą swojej głowy. Drugi natomiast siecze swych przeciwników mieczem, bądź eliminuje ich za sprawą łuku. Trzeci i ostatni używa swej tarczy w obronie swoich kompanów, jak i do swobodnego opadania, przypominającego posługiwanie się spadochronem. Oprócz fizycznych różnic, postaci odróżniają odmienne charaktery. Rudowłosy Eryk jako wódz wioski, działa dość skrupulatnie. Waleczny Baleog okazuje się być najbardziej agresywny z całej trójki. Ponadto w dość prosty sposób wyrażając swoje niezadowolenie. Z kolei najspokojniejszy wbrew pozorom Olaf, cechuje się ostrożnością oraz nie dziwiących nikogo skłonności do obżarstwa.

W taki oto sposób objawia się zmęczenie Eryka Szybkiego.

Dlatego kluczową kwestią umożliwiającą ukończenie etapu jest wykorzystanie możliwości wspomnianych wyżej wikingów i doprowadzenie ich do wyjścia. Przy czym żaden z nich nie może ponieść śmierci. Jeśli tak się stanie, wówczas pozostaje nam wskrzeszenie pobratymcy. I jak przystało na nordycką mitologię, uczynić to możemy paląc swój statek. W końcu jakieś skandynawskie nawiązania musiały zostać tutaj zachowane. Oczywiście w dość dowcipnej formie. Oczywiście poza opisanymi umiejętnościami, ważną rolę odgrywają leżące tu i ówdzie (m.in. klucze, żarełko) przedmioty, które możemy pomiędzy naszymi ulubieńcami dowolnie wymieniać.

Tutejsi wikingowie bywają bardzo wszechstronni.

Jednak owa przygoda wówczas by nie powstała, gdyby nie postać złego i okrutnego władcy Croutonii – Tomatora. Porywa on zmęczonych z powodu udanego polowania wikingów. Na tyle wyczerpanych, że ci zostają uprowadzeni prosto ze swych łóżek. Podczas sowitego snu. Budzą się na statku kosmicznym, gdzie mieliby pozostać do końca swoich dni. Oczywiście w celu uzupełnienia wielkiej kolekcji Tomatora, składającej się z żywych istot zamieszkujących różne światy oraz epoki. Nic dziwnego, że ich głównym zamiarem staje się wydostanie z niezbyt interesującego ich miejsca i powrót do swych rodzin oraz domów. Po drodze jednak natykają się na liczną grupę rozmaitych wrogów, żyjących w nieznanych im dotąd, bardzo niebezpiecznych miejscach.

Smacznego Olafie!

Trzeba przyznać, że przeżywanie przygody wraz z nimi potrafi urzec. No bo kto z nas nie doceniłby takiej radosnej, zabawnie rozmawiającej ze sobą i bekającej po spożyciu żarełka paczki przyjaciół? Kogo nie poruszyłyby wykwintnie przemyślane zagadki i oryginalny pomysł na rozgrywkę, tudzież wysoki poziom trudności? Któż z kolei nie doceniłby fantastycznie zaprojektowanych lokacji, czy też nie zdołał uznać równie imponującej i zapadającej w pamięci warstwy muzycznej? Prawdopodobnie sam Tomator. Ja od siebie dodam, że do dziś lubię sobie nucić kawałki zasłyszane podczas zmagań w The Lost Vikings. A to zdarza się w moim przypadku stosunkowo rzadko. Ponadto powyższe kwestie, w moim odczuciu budują nie tylko niesamowity klimat, ale i pewnego rodzaju więź.

Bez ziomków nie zdołamy ukończyć żadnego etapu.

The Lost Vikings to kawał solidnego, przemyślanego oraz zabawnego kodu. Na dodatek wymagającego od gracza nie tylko małpiej zręczności, ale i intelektualnego wysiłku.  Atmosfera tu panująca jest wręcz genialna, tak samo jak prosty, lecz dosadny humor. W kwestii grywalności, tytuł ten nic nie stracił, a jedynce zastrzeżenia można mieć do oprawy wizualnej. Oczywiście tylko i wyłącznie w przypadku komputerowej edycji. Swoją drogą szkoda, że gra nie doczekała się remake'u, bo chętnie bym go przeszedł. W końcu miło byłoby przemierzyć te same krainy przy współczesnej grafice. Pod warunkiem, że wznowienie te nie zostałoby przez autorów boleśnie uproszczone.

P.S. Pamiętacie creditsy z WarCraft III: Reign of Chaos, gdzie Arthas wymiatał na gitarze podczas swojego koncertu? Podobnie jest w przypadku napisów końcowych z The Lost Vikings... tyle, że tam koncercik odgrywa cała paczka wikingów. Hehe... ;)

RazielGP
18 marca 2014 - 21:22