Już w środę, do naszych kin wchodzi "Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz". Co jednak powinno ucieszyć polskich fanów, to fakt, że zobaczą najnowszy film od Marvel Studios szybciej, niż amerykańcy widzowie. Czy jest na co czekać?
Żeby było wszystko jasne - nie jestem wielkim fanem superbohaterów od Marvela. Za gówniarza, jak chyba większość obecnych 20-paro i 30 latków, zaczytywałem się w komiksach wydawanych przez TM-Semic. Ostatecznie jednak dość szybko z nich "wyrosłem" i konwencja zaczęła mnie strasznie męczyć.
Ostatnie filmy z wielkiej serii Marvela traktowałem na zupełnym luzie i zbytnio nie podzielałem przesadnego entuzjazmu innych. Byłem w stanie je obejrzeć, w paru miejscach się uśmiechnąć, w wielu miejscach po marudzić, jednak w końcu - przyjąć zasady danej stylistyki. Filmem, na który totalnie psioczyłem, był "Kapitan Ameryka: Pierwsze starcie", dlatego też do "Zimowego Żołnierza" podchodziłem jak do jeża. I wiecie co? Niesłusznie, bo koniec końców, okazało się, że to w mojej opinii zdecydowanie najlepszy film z tego uniwersum.
Po wielkim sukcesie "Avengers", każda kolejna produkcja Marvela jest znacznie bardziej dojrzała, zaś kolejni twórcy z bardzo dużym wyczuciem bawią się daną konwencją gatunkową. "Thor: Mroczny Świat" była lekką, ale niezwykle barwną hybrydą fantasy i sci-fi, zaś "Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz" to ciekawy miks kina superbohaterskiego z... gatunkiem sensacyjno-szpiegowskim. I co najważniejsze - mimo "powagi" sytuacji, która jest na ekranie, nadęte sceny patosu są odpowiednio tonowane. Jak chociażby w jednej ze scen, gdzie po płomiennej przemowie Kapitana Ameryki, już miałem ochotę zrobić facepalm, jednak wyręczył mnie jeden z jego kompanów rzucając: "Przygotowałeś sobie ten tekst wcześniej, czy jak?". Kurtyna!
Takich one linerów jest zdecydowanie więcej i w znakomity sposób budują relacje i luz pomiędzy bohaterami. W końcu Czarna Wdowa, czyli Scarlett Johansson nie tylko dobrze wygląda, ale również co nieco gra. To samo się tyczy Samuela L. Jacksona. A na dokładkę dostajemy jakże fajnie przerysowaną rolę Roberta Redforda, będąca wręcz parodią dla jego wcześniejszych dokonań w thrillerach politycznych. Wynika to ze scenariusza, który jest grubymi nićmi szyty, ale nie oszukujmy się - w końcu tu chodzi o totalną efektowność, wybuchy i całą resztę charakterystyczną dla blockbusterów, jednak co ważne - nie mamy tutaj zastosowanego do granic przesady CGI, lecz popisy kaskaderskie, efektowne pościgi samochodowe i sceny walki pomiędzy Kapitanem Ameryką a tajemnicznym Zimowym Żołnierzem.
I jeśli już o tym arcyłotrze mowa - to dla mnie absolutnie jeden z fajniejszych bad assów jakiego ostatnimi czasy widziałem w kinie. Milczący, mroczny, zamaskowany i przy okazji luzacki. Potem czar trochę pryska, ale mimo wszystko - każde jego pojawienie się na arenie walki zwiastuje świetne sceny.
Chwalę najnowszą produkcję Marvela, ale serio - na pokazie zjawiłem się totalnie niewyspany, a "Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz" zadziałał na mnie lepiej niż kubek czarnej kawy, zaś ponad dwie godziny minęły bardzo szybko. I nie sądziłem, że to powiem, ale teraz wręcz z utęsknieniem czekam na kolejny film w tym wielkim uniwersum - "Strażników Galaktyki".
Podobają Ci się moje wpisy? Zachęcam do zaglądania na stronę, którą prowadzę: