Od momentu ostatniej wizyty w siedzibie korporacji Shinra, partyjki Triple Triad w Fisherman’s Horizon, pokonania Lavosa, czy wizyty w zamku zamieszkiwanym przez 101 bohaterów minęło już naprawdę dużo czasu. Kolejne zmiany generacji nie przysłużyły się dobrze jRPG-om, o czym napisali trochę Pita i Kono, które z każdym kolejnym rokiem jakby słabły i traciły na znaczeniu. Sam przez rozmaite okoliczności na długo straciłem kontakt z tym fantastycznym gatunkiem. Szansę na powrót na stare śmieci dało dopiero Kingdom Hearts.
Lepiej chyba trafić nie mogłem. W każdym razie takie mam wrażenie po pierwszych kilkudziesięciu minutach zabawy. Stworzona w ramach współpracy Squaresoft i Disneya produkcja wygląda trochę jak wycieczka po muzeum, festyn na cześć znanych bohaterów i sentymentalna podróż w przeszłość w jednym. Znane postacie, budzące miłe skojarzenia motywy, uruchamiające wspomnienia mechanizmy i krajobrazy. Kingdom Hearts zaczyna się cudownie dla każdego, kto w czasach PSX-a ogrywał jRPG-i, kocha Final Fantasy, a jako dzieciak świetnie bawił się przy animacjach Disneya.
Dynamiczne intro z lazurowym morzem od razu przypomina początek jednego z najlepszych jRPG-ów wszech czasów, Chrono Crossa. Wypowiedziane przez głównego bohatera pierwsze zdanie wciąga gracza w przedstawiony świat, niczym potężny odkurzacz. Potem twórcy za pomocą prostych środków pozwalają określić nieco swojego bohatera i jego podeście do świata, zadając kilka pytań i zmuszając do niełatwych wyborów. Wszystkiemu towarzyszy znakomicie dopasowane tło muzyczne, wszechobecny mrok, trochę mistyczna atmosfera. Od razu czuć, że gramy w tytuł z górnej półki stworzony przez doświadczonych i utalentowanych twórców.
Zaskakujące starcie z pierwszym bossem później lądujemy na rajskiej wyspie, na której poznajemy Selphie, Wakkę czy Tidusa. Przypominają się godziny spędzone w świecie Final Fantasy VIII i X, tworzenie wymarzonej drużyny w Blitzball i do dzisiaj zapierające dech w piersiach starcie Galbadii z Balamb. Klimat robi się lżejszy, iście wakacyjny. Muzyka niemal jak z Costa del Sol i proste zadania, można na chwilę zapomnieć, że to przecież jRPG. Gdzieś tam w tle pojawiają się postacie ze świata Disneya, Kaczor Donald i Goofy, a także zawiązuje się misterna intryga. W końcu kości zostają rzucone, prolog kończy się spektakularnie, gra przyspiesza i zaczyna się właściwa przygoda.
Trafiamy do tajemniczego miasta. Jeden z najlepszych momentów każdego jRPGa, sam początek przygody, gdy jeszcze kiepsko zorientowani w otaczającym świecie stawiamy pierwsze kroki w dużym i nieznanym miejscu. Traverse Town budzi silne skojarzenia z Luminą, a znakomity utwór przewodni tego miejsca przypomina, że gry Squaresoft zawsze słynęły ze świetnej ścieżki dźwiękowej. Przygoda nabiera tempa, dowiadujemy się coraz więcej, pojawiają się Squall i Yuffie, a w pamięci otwierają się szufladki z Liberi Fatali i Wutai.
Kingdom Hearts zapowiada się fantastycznie, to może być wielka i wspaniała przygoda, w której co chwilę będzie pojawiała się okazja, by mile powspominać dawne gry, czasy dzieciństwa i godziny spędzane przy produkcjach Squaresoft i Disneya. Chyba zaczynam rozumieć, dlaczego tak wielu graczy tak ciepłymi uczuciami darzy przygody Sory, Kaczora Donalda i Goofy’ego. Sam, już po kilkudziesięciu minutach zabawy, jestem w nich zakochany.