Luxtorpeda jako zespół zawsze mi jakoś umykał. Zbywałem go często, sprowadzając go do roli „grupy, w której gra koleś od Arki Noego”. Nie mogłem się bardziej mylić – zarówno debiutancka Luxtorpeda, jak i późniejsze Robaki to dwa naprawdę porządne krążki, które z dumą możemy pokazać, jako świetny przykład hard rocka znad Wisły. Jednak gdy usłyszałem o premierze najnowszego krążka odrobinę mnie zmroziło. Wszyscy muzycy Luxtorpedy mieli ostatnio niezwykle napięte grafiki, a pseudo-zappowski, pretensjonalny i przydługawy tytuł jeszcze bardziej mnie zniechęcił. Ale czy sama muzyka, która znalazła się ostatecznie na płycie zatytułowanej A morał tej historii mógłby być taki, mimo że cukrowe, to jednak buraki naprawdę jest kiepska, czy też niepotrzebnie postawiłem na niej przedpremierowy krzyżyk?
Hard rock to gatunek, który raczej jednoznacznie kojarzymy z muzykami z zachodu – Kiss, AC/DC czy Alice Cooper. Jednak w 2011 roku na polskiej scenie muzycznej pojawił się zespół, który sprawił, że i na tym polu Polacy mają się czym pochwalić. Debiutancki krążek Luxtorpedy, zatytułowany po prostu Luxtorpeda, został ciepło przyjęty i przez branżowych krytyków, i przez konsumentów, którzy wywindowali ten zespół na 15. Miejsce pod względem ilości sprzedanych albumów w Polsce. Kolejny longplay Luxtorpedy, Robaki, odniósł jeszcze większy sukces. Tym razem został osiągnięty najwyższy stopień podium, a najlepszym przykładem na ówczesną popularność zespołu i tego albumu jest fakt, że pierwszy rzut 200 kopii tego krążka na Allegro zszedł tak szybko, że serwery naszych internetowych aukcji na chwilę przestały działać. To był jednak rok 2012. Od tej chwili minęły prawie całe dwa lata, a muzycy nie zajmowali się tylko tym zespołem. Dużo koncertowali, niektórzy z nich również z innymi wykonawcami, musieli także prowadzić jakieś prywatne życie. Przez to odrobinę drżałem o jakość tego albumu. W końcu zauważyłem go na saturnowej półce, zachwyciłem się jego wydaniem oraz ceną (o tym też będzie – tylko później) i od razu zakupiłem. I już pierwsze sekundy rozwiały prawie wszystkie moje obawy.
Chociaż pierwszym singlem promującym tę płytę była piosenka Mambałaga, to najnowszy krążek (daruję już sobie pisanie tego tytułu) zostaje otwarty przez, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, zdecydowanie najlepszą piosenkę z całej płyty, a także przez jedną z lepszych luxtorpedowych kompozycji w ogóle. Nosi ona tytuł Ostatni i jest ona świetnym przedstawicielem tego, co na tym albumie się dzieje - zawiera bowiem wszystkie charakterystyczne dla niego cechy, robiąc to przy okazji najlepiej, najpełniej i po prostu najfajniej.
A jak właściwie Ostatni brzmi? Naprawdę bardzo dobrze. Jest to mocna, szybka i energiczna piosenka, charakteryzująca się przy tym niejednoznacznie zbudowaną kompozycją, z świetnym refrenem oraz genialnym, refleksyjnym i zasmucająco trafnym tekstem. Całość ma na szczęście odpowiedni ciężar – nie ma tu mowy o jakimś chłopięcym plumkaniu w stylu 30 Second to Mars czy Imagine Dragons – członkowie Luxtorpedy to prawdziwi faceci, którzy wiedzą jaką potęgą dysponują (mowa o instrumentach) i chcą ją wykorzystać jak najlepiej się da.
Kolejne utwory budowane są na tym samym, bardzo przyjemnym wzorcu. J.U.Z.T.N.U.K.U, Cały Cyrk, Hipokrytes oraz wspomniana już singlowa Mambałaga są mocnymi rockowymi utworami, z dobrymi tekstami, bardzo fajnymi refrenami oraz odpowiednim drivem, dzięki któremu człowiek w tę płytę naprawdę wsiąka. Niestety w połowie tego krążka energia i klimat odrobinę siada, gdyż szybsze i bardziej energiczne kawałki ustępują miejsca większym smętom. Chociaż i tym utworom nie można odmówić mocniejszych chwil, to nijak się one mają do swoich kipiących od energii poprzedników. „Ukoronowaniem” tego typu grania, tak jak Ostatni był najlepszym przykładem mocnych piosenek, jest kawałek Smoła. Niby nadal mamy tutaj gitary, tekst również zachęca do refleksji, a nagłe zmiany tempa i pomysłowe aranżacje wciąż są na pokładzie, to całość zaczyna odrobinę bardziej nużyć, a energia powoli i niezauważalnie gdzieś się ulatnia, pozostawiając za sobą wyłącznie miłe wspomnienia.
Płyta ta cierpi na przypadłość większości nowych albumów – jest po prostu za długa. Chociaż 47 minut, patrząc na inne wydawnictwa, nie wydaje się liczbą dużą, to gdyby długość trwania tego krążka skrócić nawet o 10 minut, to pozwoliłoby to przytrzymać uwagę słuchacza do samego końca. A w tym wypadku to, co tak na początku się nam podobało zaczyna po prostu nużyć; rzeczy, które miały być zaskakujące nie zaskakują, bo coś takiego już słyszeliśmy na tej płycie klika razy, mocna sekcja rytmiczna, ostre gitarowe granie i śpiew powoli przestają nam się podobać, a inteligentne i dobrze pomyślane tekst zaczynają być po prostu nudne. A szkoda, bo w każdej z tych piosenek drzemał jakiś potencjał, który udało się w pełni rozbudzić tylko na początkowej piątce.
Czy z A morał tej historii mógłby być taki, mimo że cukrowe, to jednak buraki warto się zapoznać? Moim zdaniem, pomimo kilku mniej przychylnych słów – jak najbardziej. Luxtorpeda to dobry, energiczny i mocny zespół, oferujący rozrywkę na odpowiednio przyjemnym poziomie intelektualnym. Chociaż płyta jako całość wypada „tylko” fajnie, to pierwsze pięć utworów jest naprawdę świetna, a kilka z nich, z kawałkiem Ostatni na czele, na długo zagości w mojej, i nie tylko, głowie. Płyta ta, pomijając naprawdę fajną zawartość muzyczną, została także znakomicie wydana. Nie rzucono nabywcom byle jakiego szajsowatego jewel boxa, a tekturowe opakowanie typu mini lp, które, wraz z książeczką z tekstami, zostało wrzucone do większego tekturowego opakowania. Na dodatek do płyty dołączono drugi krążek, na którym otrzymaliśmy instrumentalne wersje wszystkich utworów! W marcu swoją premierę miał ostatni krążek Diary of Dreams, który w edycji specjalnej, rzekomo lepszej od zwykłej, został wydany dokładnie tak samo jak podstawowa i jedyna wersja krążka Luxtorpedy. Pozostaje tylko żałować, że sam dźwięk nie jest jakiś specjalnie dobry. Wszystko jest dość płaskie, możemy zapomnieć o budowaniu jakiejkolwiek sceny, na dodatek mam wrażenie, że tak mocnemu graniu przydałaby się odpowiednia gęstość, szczególnie przy dołach. Jednak w ogólnym rozrachunku płyta A morał tej historii mógłby być taki, mimo że cukrowe, to jednak buraki jest bardzo dobrą propozycją, dzięki której o Luxtorpedzie zrobi się, mam nadzieję, jeszcze głośniej. Zachęcam Was do jej zakupu, bo muzycznie jest dobrze, estetycznie – bardzo dobrze, a cenowo po prostu genialnie – 35 zł w Saturnie za tak wydaną dobrą płytę to po prostu żart.
Poprzednie recenzje:
Junkie XL – 300 Rise of an Empire OST.
Mój fanpage na FB (zbliża się kolejny konkurs): https://www.facebook.com/musictothepeoplemagazine