Tak jak lubię komiksy amerykańskie i japońskie, tak z europejskimi nigdy mi po drodze nie było. Mimo całkiem licznych podejść, przemielenia wszystkich wydanych u nas Asteriksów, kilku tomów 100 Naboi, paru numerów Fantasy Komiks i kilkudziesięciu innych, których tytułów sobie teraz nie przypomnę, jakoś żaden z nich nie zdołał mnie mocniej zainteresować i zmotywować do regularnego czytania. No, może cykl Armada, choć w tym wypadku kolekcjonowanie uniemożliwiły mi kwestie finansowe. Tym niemniej Thorgalowi postanowiłem dać szansę, głównie ze względu na bardzo sprzyjające okoliczności, jakimi był start nowej kolekcji komiksowej od wydawnictwa Hatchette. Świetne wydanie wypełnione dodatkami, którego pierwsze numery dostępne są na dodatek za przysłowiowe grosze? Czemu nie.
Cena promocyjna wynosi niecałą dyszkę za pierwszy i dwie za drugi tom. W zamian otrzymujemy plakat i dwa albumy w twardej oprawie na dobrej jakości papierze. Cena kolejnych tomów ustalona została na poziomie trzydziestu złotych bez grosza, czyli dziesięć PLN-ów taniej niż za pojedynczy albumik Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela. Niestety odbija się to na liczbie stron – każdy numer liczy sobie jedynie 48 stron komiksu, a więc plus minus cztery razy mniej niż w WKKM. Jako zadośćuczynienie dorzucana jest reprodukcja grafiki Rosińskiego, rysownika serii. No i sporo tu dodatkowych artykułów – biografie, historie powstawania serii, ciekawostki ze świata Wikingów, biosy postaci. Lepszego wydania chyba się nie znajdzie, więc jeśli ktoś Thorgala lubi, skusić się powinien.
Rzecz w tym, że po przeczytaniu dwóch pierwszych tomów osobiście do grona fanów „gwiezdnego dziecka” zaliczyć się nie mogę. Już od pierwszych stron raził mnie język, jakim posługują się bohaterowie – nienaturalny, literacki i ni w ząb nie pasujący do wikingów. Już na pierwszych kadrach główny bohater, przywiązany do pierścienia ofiarnego i oczekujący bardzo nieprzyjemnej śmierci, do swego oprawcy mówi: „Gandalfie szalony, jesteś nie tylko głupi i okrutny, jesteś także bardziej podstępny od kruka i tchórzliwszy od kulawego zająca!”. Tia, z pewnością właśnie takie zdania cisną się na myśl wychowanemu wśród wojowników, skazanemu na śmierć młodzieńcowi.
Kiepskie dialogi idą w parze z płaskimi postaciami – Thorgal jest absolutnym ideałem bez skazy, rola jego wybranki sprowadza się wyłącznie do bycia damą w opałach i obiektem westchnień, jej zły ojciec wyróżnia się tylko tym, że jest zły, a knująca i tajemnicza czarodziejka schodzi ze sceny, zanim zdąży nabrać jakiegoś charakteru. Może z czasem się oni rozkręcają (przynajmniej ci, którzy dłużej przeżyją), w biosach postaci zresztą jest to o niektórych napisane wprost, ale jeśli przez dwa numery i trzy historie nie pojawiła się ani jedna intrygująca i głęboka postać, to coś tu jest nie halo.
Co się zaś tyczy fabuły, to pozwolę sobie oddzielnie ocenić każdą z historii. Pierwsza służy za wprowadzenie do uniwersum i jest w zasadzie szablonową opowieścią o tym, jak ojciec dziewoi skazuje na śmierć jej wybranka bo mu się on nie podoba, a tenże wybranek szczęśliwym zbiegiem okoliczności unika wycieczki w zaświaty i wybrankę zdobywa. Nuda. Druga, zaledwie szesnastostronicowa historia wypada znacznie lepiej, krąży bowiem wokół tematu nieśmiertelności, wolności i ma dość gorzki koniec. Problem z nią jest taki, że całkiem ciekawy materiał skondensowano do tak krótkiej opowieści, że ciężko jest się w nią wczuć i docenić. Znowu słabo. Ostatnia historia, zajmująca cały drugi tom, początkowo ponownie jedzie według standardowych schematów, by w finale rzucić nam wielkim zaskoczeniem w twarz, wmieszać we wszystko odrobinę sci-fi… po czym kwestię praktycznie olać i wrócić do bycia zwyczajnym standardowym fantasy. Pewnie, by w przyszłości powrócić do tematów sci-fi, ale tego już się nie dowiem, bo zdecydowanie mnie te dwa tomy nie kupiły. Drętwe dialogi, płaskie postacie, niewykorzystany potencjał najciekawszych pomysłów – czym tu się zachwycacie wszyscy, no czym?
Jedno, czego krytykować nie zamierzam, to rysunki naszego rodaka, Grzegorza Rosińskiego. Choć odrobinę się zestarzały, to i tak cieszą oko przyjemną kreską i dużą liczbą szczegółów. Nie jest to ekstraklasa, ale też nie rażą niczym i nie przeszkadzają w lekturze.
Która jednak nie jest w stanie się obronić. Nie potrafię zrozumieć fenomenu tego komiksu. Być może później się rozkręca, fabuła staje się ciekawsza, a postacie zyskują więcej odcieni szarości, ale nie zamierzam wydawać regularnie trzydziestu złotych, by się o tym przekonać. Pierwsze dwa tomy nie kupiły mnie absolutnie niczym i mam wrażenie, że powodem popularności tego komiksu w naszym kraju jest jedynie to, że w czasach, gdy był pierwotnie wydawany, nie posiadał większej konkurencji. Ot, obok kultu TM-Semica wyrobił się kult Thorgala i tytuł jedzie wyłącznie na sentymencie. Kolejne podejście do komiksu europejskiego i kolejny raz się od niego odbijam.
Użyte w tekście grafiki pochodzą z nieoficjalnego fanpage'a Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela.
Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawia się tam sporo zawartości, która Jaskinię omija. Za korektę odpowiada Polski Geek, zachęcam też do odwiedzenia jego serwisu.