Recenzja Deus Ex: Bunt Ludzkości - przyszłość jest bliżej niż nam się zdaje - Materdea - 14 kwietnia 2014

Recenzja Deus Ex: Bunt Ludzkości - przyszłość jest bliżej, niż nam się zdaje

Materdea ocenia: Deus Ex: Human Revolution
90

O Buncie Ludzkości wygłoszono już wiele tyrad, wydęto metry sześcienne powietrza w odpowiedni ton fanfar, że kolejny dopisek o jego wspaniałości nie jest już nawet formalnością, a spotyka się raczej z uśmiechem politowania. No cóż, nieczęsto zdarza mi się ukończyć jakiś tytuł po dwukrotnym przerwaniu rozgrywki w połowie – i na dodatek go pochwalić. Deus Ex: Bunt Ludzkości jest ewenementem.

Akcja gry wrzuca nas w wirtualne trepy byłego policjanta, teraz szefa ochrony w firmie Sarif Industries, Adama Jensena. Po niefortunnym napadzie na to przedsiębiorstwo, jegomość traci praktycznie wszystkie swoje fizyczne kończyny na rzecz futurystycznych wszczepów. Niesamowity w tym jest fakt, iż Adam nie musi przyjmować stałych dawek lekarstw zapobiegających odrzutowi tychże przeszczepów. Z tym wiąże się pewna ciekawa zawiłość fabularna, odkrywana na dość zaawansowanym stadium gameplayu.

Sam scenariusz przyciąga uwagą widza, owszem, choć nie rzuca go na kolana nagłymi zwrotami akcji lub innymi bajerami. Prowadzony jest w swoim, dosyć powolnym, acz trzymającym w napięciu tempie, wszak ciągle mamy do czynienia z wielogodzinnym cRPG z elementami FPS-a. Wspomniany „rolplejowy” moduł został doskonale dopracowany, dzięki czemu za każdą akcję dostajemy punkty doświadczenia, które później wydajemy na przydatne usprawnienia dla wszczepów Adama. Korpus można ulepszyć tak, by przyjął na klatę więcej pocisków, ręce, aby szybciej hakowały terminale, zaś nogi, by sprawniej się poruszały. Z racji, iż dostępne są bardzo skrajne warianty zabawy – otwarte strzelanie i ciche przemieszczanie się – upgrade postaci przemyślano tak, żeby żadna z dróg nie była nadto faworyzowana. Jeśli preferujemy typową jatkę, inwestujemy głównie w typowo bojowe perki i gameplay nie sprawia nam problemów. O ile, oczywiście, wybierzemy łatwy, tudzież średni poziom trudności. Na wyższych zdecydowanie bardziej opłaca się przemykać chybcikiem za plecami oponentów.

Jak to w rozbudowanym cRPG-u bywa, oprócz głównego wątku fabularnego mamy też zadania poboczne. Struktura świata została podzielona na kilka dużych segmentów, z czego prawie we wszystkich mamy od kilku do kilkunastu „sidequestów” niezwiązanych z centralną historią. Cały myk polega w tym, że jeśli przesuwamy się – najczęściej zmuszeni przez fabułę – do innego fragmentu mapy (a jest parę takich podstawowych przejść), gra automatycznie zabiera możliwość wykonania tychże drugorzędnych misji. Jeśli chcemy poznać wykreowane przez deweloperów uniwersum, warto zainwestować w kilka dodatkowych godzin wolnego czasu, bo warto. Oprócz tego, fabuła jest nam przybliżana poprzez maile na komputerach, do których bardzo często musimy się włamać, e-booki rozsiane po całym świecie czy też dzięki wspomnianym zadaniom pobocznym. Opłaca się nieco głębiej pobuszować po np. odkrytym magazynie, wszak może czaić się tam całkiem sporo prezentów.

Bardzo silnie urzekła mnie nieliniowość Buntu Ludzkości – to, że nie mamy w pełni otwartego świata, niczego nie zmienia. Tak naprawdę siła tkwi w wielu możliwościach podejścia do tematu: wejścia na teren hali, przemknięcie niezauważony szybem wentylacyjnym czy też wypracowania sobie dziury w głównej bramie. To wszystko sprawia, że odnalezienie całej zawartości, wyszperania wszystkich zakamarków za pierwszym podejściem jest bardzo trudne. Dzięki temu dostajemy jedną produkcję, której zaliczenie może spokojnie zająć nam z 30 godzin, ale równie dobrze i 10 – zależy od Twojego stylu.

Niezwykle istotnym elementem w tej całej intrydze są wybory moralne – temat doskonale znany fanom gier z gatunku cRPG we wszelakiej postaci. Decyzje, kogo utrzymać przy życiu, a kogo poświęcić zdecydowanie większej idei (bo de facto wszystko się do tego sprowadza) są bardzo klimatyczne, aczkolwiek nie wpływają (no, może oprócz ostatniej misji pobocznej, takiej bardzo delikatnie nakreślonej) na jakość i ilość zakończeń – bo tych mamy 4.

Jedyne, co w produkcji studia Eidos Montreal nie przypadło mi do gustu, to były walki z bossami. Choć nie przytłaczały swoją ilością, ponieważ jest ich raptem trzy, to sprowadzają się głównie do prucia całą posiadaną przez nas amunicją w przerośniętego byka. Mimo iż gramy po cichu, przez wszystkie etapy musimy przygotowywać ekwipunek pod kątem starć z tymi szefami poziomów. Czego, doprawdy, znienawidziłem.

Ale za to oprawa audiowizualna pozamiatała wszelkie niedociągnięcia gry pod dywan. Kapitalny, złoty filtr podkreśla futurystyczny klimat, zaś ścieżka dźwiękowa rewelacyjnie buduje napięcie. Brzmi to bardzo ogólnikowo, ale w rzeczywistości wygląda i brzmi znacznie lepiej!

Deus Ex: Bunt Ludzkości pozwolił mi na 25 godzin solidnej, pełnej witamin i wysokobiałkowych elementów rozgrywki, nie szczędząc nerwów i palców przy walkach z największymi przeciwnikami. Działanie niczym Garrett z cyklu Thief, w wersji przyszłości, sprawiło mi nie lada frajdę. A ostatnia, wieńcząca historię Adama Jensena, sesja, trwała blisko 3 godziny – to ogromny sukces, wszak nie mam siły siedzieć na tyłku tyle czasu za jednym razem! I to przy jednym tytule!

Materdea
14 kwietnia 2014 - 12:52