Red Faction: Armageddon - Videorecenzja - Dateusz - 28 kwietnia 2014

Red Faction: Armageddon - Videorecenzja

Dateusz ocenia: Red Faction: Armageddon
50

W 2009 roku spod skrzydeł studia Volition wychodzi Red Faction Guerrilla. Spory, otwarty na zwiedzanie i interakcję świat  oraz wcześniej niespotykana skala możliwości niszczenia otoczenia dały nam naprawdę ciekawego przedstawiciela gatunku sandboksów. Korzystając z ciepłego przyjęcia Guerrilli przez graczy, dwa lata później Volition popełnia sequel o podtytule Armageddon i zamiast przeć do przodu, rozwojowo stawia dwa kroki w tył.

hdwpapers.com

Dalsza część tekstu to recenzja, niemal dokładnie taka sama jak komentarz recenzji video, specjalnie dla tych, którzy wolą słowo pisane od mojego gderania.

Jest rok 2175, od wydarzeń przedstawionych w Guerrilli minęło 50 lat. Dowodzeni przez Adama Hale’a kultyści niszczą utrzymujący atmosferę Marsa zdatną do życia Terraformer, co zmusza ludzi do zamieszkania w podziemnych jaskiniach planety. Pięć lat później nasz protagonista, Darius Mason otrzymuje zlecenie pracy kopalnianej od nieznanych mu bliżej osób. Nie zastanawiając się zbytnio rusza w głąb starożytnych ruin posłusznie wykonuje polecenia i w swojej niewiedzy niszczy plombę trzymającą pod ziemią uśpione hordy kosmitów. Jakby tego było mało naszemu koleżce głupoty i doskonałego wykonania zadania gratuluje sam Hale, który jak już wiemy dobrym człowiekiem nie jest, a do miana przyjaciela rodziny Masona również wiele mu brakuje. Na planecie wybucha panika, a Darius będąc odpowiedzialnym człowiekiem stara się naprawić swoje błędy poprzez dziesiątkowanie obcych i Maruderów w swojej podróży po oddzielonych ekranami ładowania arenach.

Najpoważniejszą zmianą wprowadzoną w Armageddonie w stosunku do prekursora oraz główny „krok w tył” to brak otwartego zarówno na zwiedzanie jak i niszczenie świata. Wszystkie napotkane budynki nadal można zupełnie zmieść z powierzchni na różne sposoby, ale odebranie wolności działania, jakie dawała piaskownica poprzedniczki jest ogromnym minusem. Darius błądzi jedynie po długich korytarzach, a na jego głowę spadają dziesiątki, jak nie setki marsjańskich bestii, zarówno tych małych, jak i tych dużych, które służą jako przeszkadzajki w epickiej misji przedostania się na drugi koniec poziomu. W początkowych fazach rozgrywki nie stanowi to problemu. W łapy dostajemy ciekawą mieszankę broni, z czego moją ulubioną jest zdecydowanie Magnet Gun, dający zabawne i efektowne możliwości anihilacji ufoli. W arsenale znajdzie się również między innymi działo plazmowe czy bardziej standardowe pistolety, strzelby i wyrzutnie rakiet. Nowością jest będący w stanie naprawić niemal wszystko Nano Forge lecz jego potencjał pozostaje niewykorzystany.

Wraz z otwartym światem pozbyto się opcji poruszania większością pojazdów. Na szczęście dano nam szansę pokierowania exoszkieletem, mechem i polatania statkiem. Zabawa zarówno w robota jak i niszczycielskiego łazika to rozkoszne kilka minut szalonej rozwałki, której nic nie jest w stanie nam przerwać. Szkoda jedynie, że etapów z nimi w rolach głównych jest niewiele i są one dość krótkie. Pilotowanie statku natomiast to słabo wykonana zapchajdziura, sterowanie jest okropne i jedyne co ratuje sytuację to potężna rozróba.

Tylko pierwsze dwie z zaledwie pięciu godzin Armageddonu są dobrą zabawą. Biegamy troszkę po podziemiach, na chwilę wychodzimy na powierzchnię i wszędzie zostawiamy za sobą gruzy i stos ciał, razem dające przyjemny raban. Niestety, później jest gorzej. Trafiamy do coraz ciaśniejszych lokacji, a naprzeciw nas ruszają coraz większe i większe ilości marsjańskiej fauny. Im bliżej końca, tym częściej giniemy z powodu przesadzonej ilości mięsa armatniego. Efektem głupoty końcowych lokacji jest chociażby notatka, jaką zapisałem sobie na kartce podczas tworzenia tej recenzji, mówiąca treściwie „JAKI !@#$% CHAOS”.

Całości nie pomaga fabuła. Jej urywki prezentowane są w krótkich, mało wnoszących cut-scenkach. Dowiadujemy się, że Darius to tępawy osiłek, nie bardzo zdający sobie sprawę z powagi sytuacji. Do podobnych refleksji na temat inteligencji delikwenta doszli chyba jego znajomi, którzy wykorzystują jego osobę na każdym kroku. Bohater jest złotym dzieckiem, od którego pomocy potrzebują nawet komandosi. Postacie poboczne są kompletnie nieciekawe i to do tego stopnia, że nie zadałem sobie nawet trudu zapamiętania ich imion. Słabo wypada również voiceacting, za to reszta oprawy audio jest całkiem przyjemna.

Graficznie Armageddon nie straszy. Jest to kawał dobrej roboty, przerywany nie zawsze wyjaśnionymi spadkami płynności. Błyszczy za to silnik zniszczeń – sianie nieładu daje ogromną satysfakcję. Twórcy, chcąc nieco nam przedłużyć czas uciechy dołożyli tryb Ruin, w którym jedynym celem jest burzenie – i nieco przedłużyli. O jakieś 40 minut. Po odblokowaniu wszystkich dostępnych tam map możemy bawić się bez przeszkód, ale szybko traci to jakikolwiek sens.

Również kooperacyjny multiplayer ukryty pod nazwą Infestation nie naciągnie żywotności tytułu, ponieważ w tej chwili spotkanie tam kogokolwiek graniczy z cudem. Ostatnią jeszcze próbą ze strony Volition mającą odjąć kolejne godziny z życia gracza jest tryb New Game Plus, ale już po jednorazowym ukończeniu głównego wątku  nie ma się najmniejszej ochoty do niego wracać.

Red Faction Armageddon jest grą bardzo przeciętną. Ukończenie jej nie sprawiło mi specjalnych trudności, przez chwilę nawet czerpałem z niej przyjemność, ale całokształt produkcji nie pozostawia mi możliwości wystawienia innej oceny. Nie graliście? Nic nie straciliście. Zamiast obijać się po klaustrofobicznych korytarzach, lepiej wrócić do otwartej Partyzantki.

Odwiedź również stronę mojego bloga i polub mnie na fejsbuku, żeby być na bieżąco. Byłoby mi również miło, gdybyś zostawił po sobie ślad w komentarzu i dał znać, co sądzisz o moich wpisach.

Dateusz
28 kwietnia 2014 - 09:38