Street Fighter 2010, czy mówi wam coś ten tytuł? Jeśli nie to nie jesteście wcale odosobnieni, bo o tej klasycznej platformówce z NES-a dzisiaj mało kto pamięta i raczej niewielu wspomina. Na siłę podpięta, na potrzeby lepszej sprzedaży na zachodzie, pod słynną serię bijatyk zręcznościówka na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym, spośród wielu podobnych tytułów, które ukazały się na konsoli Nintendo na początku lat dziewięćdziesiątych. Obecnie charakteryzuje ją przede wszystkim poziom trudności, praktycznie już niespotykany we współczesnych dziełach. Przekonał się o nim jakiś czasu temu recenzujący ją Angry Video Game Nerd, przekonać się też mogą w dowolnym momencie wszyscy hardkorowcy i gracze lubiący klasyki. Niewielu jednak pewnie podejmie to wyzwanie.
Street Fighter 2010 nie jest produkcją dla mas. Kiedyś może spełniał określone wymagania rynku i pozwalał wydawcy wierzyć w dobrą sprzedaż i sukces finansowy, ale dzisiaj, nie ma prawa być uznawany w żaden sposób za tytuł przystępny. Nawet fani klasyków mogą mieć problem z próbą poznania całej historii szwendającego się po świecie przyszłości Kena, ze względu na rzucane przez grę na kolejnych planszach wyzwania. Śmiało można dzisiaj wrzucić to dzieło Capcom do worka „nie dla mas”, tym samym wykreślając ją z listy dzieł wciąż do ogrania dużej większości z nas.
Generalizując nieco, w życiu każdego gracza zaczyna się w pewnym momencie okres, gdy gry schodzą na dalszy plan. Czas na ulubione i pochłaniające wcześniej dziesiątki godzin hobby zostaje skrócony do minimum, o czym wspominał już jakiś czas temu choćby barth89. Jedni już są na tym etapie, inni dopiero się do niego zbliżają. Gdy praca, rodzina i rozmaite obowiązki, szeroko rozumiane realia „dorosłego życia”, zaczynają wypychać gry poza krąg głównego zainteresowania, automatycznie z celownika danego gracza wyrzucane są w większości przypadków gry nie dla mas. Nie ma co ukrywać, większość zarobionych dorosłych na pewno nie ma w planach poświęcenia wolnej godziny na kilkunastokrotne próby powtarzania jednego etapu, tłuczenia się z za bardzo wymagającym bossem czy łamania głowy na jednej zbyt skomplikowanej zagadce.
Ninja Gaiden to świetna seria, jak najbardziej warta ogrania. Jej wysoki poziom trudności jawi się jednak jako przeszkoda nie do przeskoczenia dla przeciętnego męża, ojca, żony, matki, chłopaka czy dziewczyny, dla którego lata edukacji szkolnej są już dzisiaj tylko wspomnieniem. Godzina na granie dwa lub trzy razy w tygodniu to zdecydowanie za mało, by ogarnąć i w dobrym stopniu opanować sterowanie Hayabusą i mieć szanse z zabójczymi przeciwnikami i jeszcze bardziej morderczymi etapami. Ucieka więc opcja poznania znakomitej gry, ale znowu jej wartość jest się w stanie docenić tylko wtedy, gdy ma się czas i możliwość poświęcić jej wystarczająco dużo uwagi. Dla „niedzielnego gracza”, którym w pewnym momencie stanie się lub już została spora część z nas, rezygnacja z Ninja Gaiden czy wspomnianego na początku Street Fighter 2010 to jednak nie tyle strata, co racjonalna decyzja. Wybór, by ograć inne, bardziej przystępne produkcje, a jednocześnie uniknąć nerwów i frustracji. Gry to przecież w końcu rozgrywka.
Gdy więc oglądałem katującego się Angry Video Game Nerda z miejsca uznałem, że na pewno nigdy w życiu nie zagram choćby przez moment w Street Fighter 2010. To jednak było i tak przesądzone, bo w dobie wychodzących regularnie w ogromnych ilościach nowych gier taki klasyk miał nikłe szanse na zwrócenie na siebie uwagi. Na pewno za to nie wykreśliłem jeszcze z listy do ogrania ostatnich odsłon serii Ninja Gaiden, przygód Mega Mana czy cyklu Dark Souls. Takie mam wrażenie, ale być może podświadomie też już to zrobiłem. Być może, znając poziom wyzwania, które niosą, już zawsze będę wybierał produkcje bardziej przystępne, mniej frustrujące i prostsze, odkładając w nieskończoność spotkanie z Hayabusą, Mega Manem i światem Souls.
No chyba, że pójdę tropem tych graczy, którzy z sentymentu, pamiętając skatowane w przeszłości pady i nerwy skołatane na produkcjach z NES-a, SNES-a czy automatów, dzisiaj odnajdują spełnienie, widząc napis „You Died” na ekranie swojego telewizora i ruszając po raz kolejny na Ornsteina i Smougha…