Valiant Hearts zapowiadało się unikatowo - oryginalny i rzadko eksploatowany w grach fragment historii, piątka intrygujących bohaterów i przepiękna oprawa graficzna korzystająca z dobrodziejstw czarodziejskiego silnika Ubi-art. Spodziewać mogliśmy się dobrej gry opowiadającej świetną historię, a dostaliśmy... świetną grę opowiadającą tylko dobrą historię. Valiant Hearts wzrusza i bawi, ale jedno i drugie robi w zasadzie na pół gwizdka. Mimo wszystko, zagrać trzeba - to jedna z tych gier, o których szybko nie zapomnicie.
30 lipca, 1914
Cholera, jak to wszystko szybko się dzieje. Czytałem niedawno w gazetach o postępujących niepokojach gdzieś daleko, w Afryce, tymczasem już bębnią o zapowiadanej pełnej mobilizacji i za tydzień pewnikiem poszedłbym w kamasze! Fart mnie jednak nie opuszcza i gdy tylko z rana wyszedłem na ulicę napotkałem paczkę wspaniałych ludzi uganiających się za przyjaźnie wyglądającym czworonogiem. Dwóch żołnierzy (chociaż jeden to nie wygląda!) i pielęgniarkę. Młodą i miłą. Podobno ktoś im się zgubił, a dodatkowa para rąk i nóg się przyda.
No to ku przygodzie!
Podczas około siedmiogodzinnej podróży przyjdzie nam poznać czwórkę bohaterów (w tym przedstawicielkę płci pięknej) i ich czworonożnego towarzysza. Zainteresowanych wzajemnymi konotacjami bandy odsyłam do dowolnego trailera, natomiast nieświadomym nie będę zdradzał szczegółów – powiem tylko, że każda z postaci jest krystalicznie czysta. Charakterologicznych odcieni szarości w grze nie uświadczymy, ale w żadnym wypadku nie odbiera to grze uroku. Generalnie historia przedstawiona w Valiant Hearts nie aspiruje do miana wyjątkowo wstrząsającej. Powiem więcej – skoncentrowany ładunek emocji zawarty w trailerze, który premierę miał kilka tygodni temu podczas targów E3 w samej grze jest niestety mocno rozcieńczony. Winę za to ponosi między innymi sposób narracji – opowieść podzielona jest na długie rozdziały, w obrębie których przyjdzie nam pokierować losami każdego z bohaterów. Mimo, że scenarzyści starali się traktować bohaterów równorzędnie, a gra splata cztery odrębne motywy w jedną całość stosunkowo szybko, daje się zauważyć, że historie przynajmniej dwóch wojaków odbiegają jakością od reszty. Jedna z postaci generuje w dodatku niewyobrażalne pokłady taniego, efekciarskiego bohaterstwa, którego po Valiant Hearts w życiu bym się nie spodziewał.
12 listopada, 1914
Zżyłem się już z moimi towarzyszami i zaczynam powoli podejrzewać, że cała ekipa zamierza się niechybnie wpakować w kłopoty. Zamiast siedzieć na dupie i jeść precle, pędziliśmy dzisiaj na złamanie karku do Reims. Boże, jaki tam bajzel! Pomogliśmy trochę ludności z przedmieść, ale spokojnie było tylko do momentu, gdy nasz przyjaciel z Ameryki, którego imienia wciąż nie mogę zapamiętać wypatrzył w oddali Zeppelina. Ja tam nie wiem, czym mu on zawinił, ale wojak dostał szału i z okrzykiem na ustach pognał za nim prosto w las! Wydaje mi się, że jest po prostu niespełna rozumu, a o granicę między odwagą a głupotą potknął się już dawno temu! Całe szczęście pobiegł za nim Walt. Mam nadzieję, że uratuje mu dupsko. Albo przynajmniej mu je odgryzie! Może to go trochę ostudzi!
Na tym drobne bolączki się nie kończą. Mimo, że – jak sugerował pierwszy trailer – oś fabularna obraca się wokół misji, nazwijmy to, poszukiwawczej, twórcy postanowili wrzucić do gry uosobienie czarnego charakteru osobiście skonfliktowanego z naszym pierwszowojennym Rambo. Niestety, główny zły jest po prostu… generycznie zły. Nie ma tu miejsca na jakąś głębszą opowieść, zamiast tego dostajemy wiązankę niemieckobrzmiących pogróżek, groźne miny i wymachiwanie rękami. Opowieść w wielu miejscach jest zresztą przesadnie zachowawcza. Nie oczekiwałem bezsensownego epatowania przemocą, ale jeśli każda resuscytacja – nawet przeprowadzana na nieszczęśniku, który leży sobie Bóg wie ile czasu w zielonej chmurze chloru – kończy się powodzeniem, to iluzję piekła wojny trafia szlag. Na drugim biegunie mamy jednak kilka naprawdę mocnych momentów, jak chociażby ukrywanie się za stertą ciał. Ostatecznie świat jest skonstruowany przedziwnie - zewsząd dochodzą do naszych zmysłów sygnały wojennej pożogi, ale gdzie tylko się pojawiamy, troski magicznie znikają. Rozumiem, że ma to symbolizować skuteczną i odważną naprawę zastanej rzeczywistości u podstaw, ale przesłanie nie chwyciło tu z taką mocą, z jaką chwycić powinno.
3 stycznia, 1915
Zrobiło się spokojniej. Mam więcej czasu, by myśleć o Annie. Ta dziewczyna jest aniołem. Kilka dni temu udało jej się uratować kilkunastu nieszczęśników, których przysypało pod gruzem. Podobno leżeli tam unieruchomieni przez dwie doby... Nie mam pojęcia jak ona to robi – chyba nikt jeszcze przy niej nie umarł. Może mógłbym podejść, zagadać na dłużej, ale sądzę, że nie przypadłem jej do gustu.
W ogóle mało ze sobą rozmawiamy. Nabardziej gadatliwy jest tu chyba Walt, nasza dobra dusza. Nauczył się niedawno bezbłędnie aportować. A cała reszta? Emil powiedział tylko, że ludzie powinni mówić swoimi czynami. W takim wypadku, każdy z nich krzyczy - a ja jedynie szeptać potrafię.
Mieszane uczucia budziła we mnie całkowita rezygnacja z dialogów między postaciami w grze. Jeśli jednak zastanawiacie się, czy bez słów da się opowiedzieć wcale nie tak prostą opowieść o czterech, pozornie niezwiązanych ze sobą bohaterach, których losy splotą się podczas wojennej zawieruchy – Valiant Hearts nie odpowie Wam na to pytanie. Wbrew temu, czego moglibyśmy się spodziewać, twórcy nie dają nam zbyt dużego pola do interpretacji, ponieważ robotę tę odwala za nas narrator, którego usłyszymy naprawdę często. Z jednej strony to dobra wiadomość (voice acting jest bezkonkurencyjny!), z drugiej – pojawia się dziwny dysonans, gdy ten pięknie i dokładnie wprowadza nas w kulisy wydarzeń, by sekundę później oddać głos bohaterowi, który niczym zalany w trupa bosman wybełkocze coś, co zwiastować ma ubicie interesu z napotkanym na linii frontu kolegą. Widok ten jest w grze zresztą dość częsty, przynajmniej kilkukrotnie trzeba się ostro nachodzić, by znaleźć towary na kilkuetapowy handel wymienny. Nie są to jednak fragmenty irytujące, ponieważ w sensownych dawkach przeplatają się najczęściej z zagadkami logicznymi, czy zręcznościowymi. Te pierwsze to najczęściej dość proste zadania w stylu „jak wykorzystując kilka dźwigni i psa, by przejść z punktu A do punktu B”, chociaż nie zabraknie nieco bardziej wymagających łamigłówek. Kiedy zaś znuży gracza kręcenie kołem i układanie wodociągu tak, by ten umożliwiał swobodny przepływ, nic nie stoi na przeszkodzie by sięgnąć po parę podpowiedzi. Jeżeli grasz na ciężkim kacu, i/lub nie życzysz sobie nawet najmniejszych wyzwań, Valiant Hearts poda Ci na tacy rozwiązania wszystkich zagadek, ale wcześniej odliczy kilka minut, byś chociaż spróbował przejść się po pieczołowicie zaprojektowanej planszy.
5 maja, 1915
Cóż to był za dzień! Anna kokietując kogo trzeba skołowała nam pojazd! Nareszcie mamy szansę nadgonić stracony czas. Rajd samochodowy nie był niestety igraszką, wszak unikać musieliśmy wrogiego bombardowania. Skurczysyny niszczą w ten sposób całe miasta. Parę odłamków trafiło i w nasz automobil, a mnie przeszło przez myśl, że ten cholerny grat rozpadnie się na środku jezdni. To byłby koniec… Chociaż, jechaliśmy z naszą Anią, a u jej boku jeszcze nikt nie zginął, prawda?
Do eksploracji powodów jest co najmniej kilka. Przede wszystkim, zarówno aspekt techniczny, jak i artystyczny oprawy graficznej prezentuje najwyższy poziom. Valiant Hearts jest jedną z tych gier, które podpisują się jednym, dowolnym screenem. Ekspresja unikatowego stylu daje o sobie znać również dzięki spójnej ścieżce dźwiękowej, chociaż szczerze przyznam, że mimo często zapętlonych fragmentów nie potrafiłbym tych fortepianowych dźwięków odtworzyć w głowie. Muzyka robi jednak swoją robotę – buduje atmosferę. W pewnym momencie twórcy puszczają nawet w stronę gracza oczko i podczas ucieczki samochodem gra zaskakuje mini-etapem rytmicznym w takt can-cana. Cała pierwszowojenna otoczka zagrała zresztą wyśmienicie - mimo uniwersalności historii nie da się odnieść wrażenia, że okres historyczny został zagospodarowany „pod publiczkę”. W zrozumieniu ówczesnych realiów pomagają krótkie notki historyczne podrzucane na początku każdego z etapów, oraz odnajdywane tu i ówdzie przedmioty z epoki, które również pochwalić się mogą stosownym opisem. Większość z nich udaje się odnaleźć po jednokrotnym przejściu gry, chociaż część ukryta jest dość niefortunnie i potrafi być w całości zasłonięta elementami scenografii.
21 kwietnia, 1915
O ostatnim miesiącu wolałbym zapomnieć. W chaosie walk wszyscy się rozdzielili. Nie wiem, gdzie jest Ania. Parę dni przed jej znknięciem przegadaliśmy dwa długie wieczory - okazało się, że przez jakiś czas tuż przed wojną rezydowała w Paryżu, trzy aleje ode mnie! I zaprosiła mnie do siebie, do Belgii, gdy tylko to piekło się skończy.
W trzy tygodnie udało mi się pokonać kilkaset kilometrów. Schroniłem się w katedrze w miejscowości Ypres - nie wiem, skąd dokładnie pochodzi Ania, ale gdzie mam jej szukać, jeśli nie w jej kraju?
Jutro przedostanę się do okopów pod miastem i popytam o nią. Może ktoś ją widział?
W Valiant Hearts zagrać powinniście, chociaż jeśli liczycie na falę wzruszeń porównywalną z To the Moon, czy Brothers – prawdopodobnie się zawiedziecie. Nie jest to jednak zarzut bezwzględny, ponieważ opowieści tej udało się uniknąć przesadnego atakowania odbiorcy tanim rodzajem łzawych emocji. Nie dostajemy prostego wyciskacza łez, ale produkt, który stara się nam opowiedzieć prostą historię ludzi o bardzo dobrych sercach w diabelnie niesprzyjających warunkach. W mojej opinii, opowieść w którymś momencie traci niestety niezwykły, osobisty wymiar, a błędem niewybaczalnym jest ordynarna ucieczka do paru oczywistych klisz. Pomijając jednak ten fakt, w Valiant Hearts grało się bardzo satysfakcjonująco – elementy zręcznościowe i logiczne świetnie komponowały się z koncepcją tej niepowtarzalnej platformówki.
Mój apetyt na kolejne gry na Ubi-art po raz kolejny się wyostrzył. Potencjał wciąż jest niewykorzystany.
Feedback jest ważny - wbijaj i lajkuj fanpejdża! Im więcej się Was uzbiera, tym szcześliwszy będę, także sprawa jest poważna! No i obiecuję, że nie będę głupio spamował!