Z roku na rok mamy coraz mniej czasu na własne rozrywki. Ot, takie życie, że każda kolejna wiosna, odciskająca piętno na naszej twarzy i podejściu do życia sprawia, że musimy stawić czoła z goła mniej przyjemnym sytuacjom aniżeli miało to miejsce jeszcze względnie niedawno. Dla tych, którzy weszli w pełną dorosłość, jest to rodzina, dom i praca, z kolei dla tych, którzy rozpoczęli swoje niezależne, samotne życie, jest to zdobycie niezbędnych umiejętności do funkcjonowania z dala od domu rodzinnego. Gdzie więc czas na gry? Czas może i się znajdzie, ale wybawieniem dla takich osób będą gry stosunkowo krótkie, o których dziś chcę trochę napisać.
Miałem okazję ostatnio zmierzyć się z Ryse: Son of Rome, które pojawiło się na komputerach stacjonarnych w ostatnich dniach, a które wcześniej miało być idealnym benchmarkiem tego, co zaoferować miała nam konsola Xbox One. Słowo benchmark wydaje się być tutaj kluczowe, gdyż jest to gra na wskroś liniowa i oskryptowana, której idea opiera się na odpowiednim naciskaniu na przemian kilku przycisków na kontrolerze, czego efektem są zgrabne animacje wkomponowane w walkę, które zaprojektowane zostały już na początku, następnie wrzucono je do jednego, wspólnego wora, a skrypt po prostu wybiera dowolną animację w zależności od sytuacji. Brzmi strasznie? Jasne, dla zatwardziałego pecetowca jest to gra, z której skorzystanie może stanowić nawet ujmę na honorze, jeśli ów gracz poczuwa się do utrzymania elitarności PC w nieustannej, głupiej walce PC vs. konsole.
Ryse: Son of Rome jest jednak swoistym wybawieniem dla osób, których życie wygląda mniej więcej tak, jak przedstawiłem to w pierwszym akapicie. Godzina dziennie na granie w przypadku osób, które ledwie mają czas dla samych siebie, to nie lada sukces, którym nie każdy może się pochwalić. Zazwyczaj czas ten znajduje się w weekendowej porze i nie ma go też zbyt wiele. Jak więc zabrać się za granie, jeśli mamy, przykładowo, 4 godziny w tygodniu, a przejście gry przewidywane jest na 30 godzin grania? Oczywiście można powiedzieć, że jest to sytuacja idealna, gdyż gra starczy nam na bardzo długo, ja jednak wiem, że prędzej czy później pojawi się znużenie powtarzającym się motywem, a razem z tym uwidoczni się frustracja związana z koniecznością utraty czasu na błahostki typu przemieszczanie się między lokacjami czy niezbędny czas na przygotowanie postaci (np. w RPG). Stąd też gry, których przejście zajmie nam od 4 do 6 godzin, są fajną alternatywą i ratunkiem, gdyż dostarczają nam świeżości, która nie zdąży się znudzić nim daną grę ukończymy. Po tygodniu możemy ten rozdział zamknąć i przejść do kolejnego tytułu, przez co też zyskamy przekonanie, że w optymalny sposób wykorzystujemy nasz wolny czas, któremu dopisaliśmy łatkę „grania”.
Podobnie ma się sprawa z wieloma innymi tytułami. Dorosłem chyba do stwierdzenia, iż rozwiązania znane z np. serii Call of Duty, gdzie kampania trwa zaledwie parę godzin, nie są rozwiązaniami złymi. Wcześniej, płynąc z prądem, głośno krzyczałem, że jest to kpina, teraz jednak rozumiem podejście twórców do tej kwestii. Krótka kampania jest dla osób, które czasu za wiele nie mają, tryb wieloosobowy jest natomiast dopełnieniem dla tych, którzy JESZCZE tego czasu mają pod dostatkiem. Podkreśliłem słowo „jeszcze”, bowiem w życiu każdego dojdzie do przełomowego momentu, gdzie uświadomią sobie, że bezpowrotnie minęły czasy wiecznej laby i nadmiaru wolnego czasu, co do którego nie wiadomo, jak go spożytkować. Dlatego też cieszę się, że powstają takie krótkie, aczkolwiek intensywne gry, które pozwalają nam posiąść przekonanie, że nadal mamy na tyle czasu, że jesteśmy w stanie gry ukończyć w okresie krótszym, niż przysłowiowe pół roku.