Co mają ze sobą wspólnego John Carpenter, Drive i Hotline Miami? Nostalgię i brutalność lat 80-tych, którą teraz w niezwykle stylowy sposób na ekrany kin przeniósł Adam Wingard, reżyser filmu Gość. Z okazji Halloween miałem do kina iść na Rogi, bo książka mi się podobała i chętnie zobaczyłbym Radcliffe'a jako diabelskiego Amerykanina. Los jednak chciał, że zupełnie znienacka i bez uprzedniej wiedzy o filmie (no dobra, dwie bardzo pozytywne recenzje przeczytałem) poszedłem na Gościa. I powiem wam, że była to bardzo dobra decyzja. Rogi w końcu obejrzę i pewnie okażą się dobre, ale Gościa już znam i wiem, że jest dobry. Bardzo dobry!
Do pozytywnego odbioru tej produkcji potrzebne są następujące rzeczy: sympatia w kierunku klasycznych filmów o twardzielach sprzed trzech dekad, akceptacja przemocy na wesoło, umiejętność doceniania scenariuszowych klisz i ucho dostosowane do odbierania napędzanych syntezatorami dyskotekowych rytmów z lat 80-tych. I w zasadzie możecie już przestać czytać, bo mam wrażenie, że Gość robi największe wrażenie, gdy się wie o nim bardzo niewiele. Ale jeśli potrzebujecie jeszcze trochę przekonywania, służę.
Do małego miasteczka gdzieś nigdzie, do samotnego domu na końcu polnej drogi, przybywa przystojny młody człowiek o zniewalającym uśmiechu i twarzy anioła. Przedstawia się jako David, przyjaciel zmarłego gdzieś na froncie Caleba, ukochanego syna kobiety, która otworzyła drzwi. Złożył obietnicę, że po zwolnieniu ze służby odwiedzi rodzinę kumpla, przekaże dobre słowo i zaopiekuje się nimi. I tak też czyni - rozmawia, pociesza, pomaga w domu, jest nowym oczkiem w głowie matki, znajduje nić porozumienia z kilkunastoletnim Luke'iem, onieśmiela sympatyczną, ale zbuntowaną 20-letnią córkę i pije piwo z tatą. Najlepszy przyjaciel wszystkich. Ale oczywiście nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Znajomy-nieznajomy ma tajemnicę i jest bardzo groźny, jeśli ktoś mu stanie na drodze.
Klisza, prawda? Takich klasycznych zagrywek jest więcej, z pokazaniem szkolnym łobuzom, gdzie raki zimują, na czele. Ale sposób, w jaki to wszystko zostało połączone i pokazane, wywołuje szeroki uśmiech na twarzy widza. Frajda, którą mieli twórcy na planie, przełożyła się w 100% na odczucia podczas seansu. Kilkakrotnie w trakcie filmu, po zwykłej, miłej, codziennej scenie, kamera zostaje nieco dłużej na twarzy Davida, który ściąga maskę przyjaznego gościa, a muzyka robi się kiczowato złowroga. To taka obietnica: będzie dym! I to jaki! Gość to w swym rdzeniu thriller, ale ożeniony z czarną komedią, małomiasteczkową obyczajówką i unurzany z klimacie "80s".
Główną siłą produkcji, poza pierwszorzędnym klimatem (to film jednocześnie poważny i niepoważny) jest Dan Stevens, facet znany głównie z serialu Downton Abbey (a ja go nie znałem w ogóle). Jego kreacja jest perfekcyjna - nienaganna aparycja, uroczy półuśmiech, nieskazitelnie niebieskie oczy i buzujący pod powierzchnią demon. Nie do końca wiadomo, czy jest postacią pozytywną czy negatywną, ale gwarantuję wam - będziecie mu kibicować do samego końca, nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi. Świetna jest także Maika Monroe - to chyba jej pierwsza taka duża rola i na pewno jeszcze o niej usłyszymy. Cała reszta im partnerująca jest też w 100% przekonująca. Podobnie jak soundtrack, o którym wspomniałem wcześniej - to są tego typu utwory, które pięknie współgrają z obrazem.
Gość daleki jest od bycia filmem idealnym. Scenariusz obiecuje więcej, niż w efekcie dostajemy, a dawka absurdu może być dla niektórych zbyt duża. Nikt nie zacznie myśleć inaczej o swym życiu po seansie. To tylko i aż rozrywka na najwyższym poziomie. Film Johna Carpentera (serio, wielki tytuł napisanych charakterystyczną czcionką nie pozostawia złudzeń), z sympatycznym złym facetem, nakręcony zgodnie z filozofią kina sprzed 3 dekad, ale przy użyciu współczesnych środków i współczesnego "czajenia bazy". Jest potencjał na kult. Szalenie miła niespodzianka!