W internetach zaczęły powoli pojawiać się teksty z różnymi podsumowaniami, topkami, listami i zestawieniami. To nie tylko gry komputerowe, ale cała masa różnych rzeczy, zjawisk wydarzeń i tworów. Dla mnie rok 2014 nie był bardzo growy, a na pewno miałem raczej małą styczność z produkcjami świeżymi i popularnymi. Dużo czasu jednak spędziłem z muzyką, poszerzając nie tylko muzyczne horyzonty, ale i kolekcje. Mogę stwierdzić, że pod tym względem był to rok wyjątkowo dobry pod względem ciekawych znalezisk z poprzednich lat, ale i tegorocznych dokonań.
Ciężko wskazać zestawienia, które nie byłyby obiektywne, choćby twórcy zapierali się rękami i nogami. Ja z góry przyznaję: moja topka jest mocno subiektywna, oparta na moich osobistych zainteresowaniach. Prawdą jest jednak, że niektóre pozycje faktycznie zyskiwały uznanie w muzycznych kregach. fsm zapodał swój gatunkowy misz masz z delikatnym ukierunkowaniem na trochę cięższą muzykę. U mnie ten kierunek nie jest delikatny, jest wręcz ołowianym (metalowym, hehe) wskaźnikiem w którą stronę idą moje upodobania. Jest raczej ciężko, rockowo i metalowo, ale jest tu trochę innych gatunków. Prócz "top 5" wtrącę jeszcze parę zdań o kilku innych produkcjach, którym warto się przyjrzeć, wspomnę też moje rozczarowania... a właściwie nie tyle rozczarowania, co raczej smutne urzeczywistnienia obaw. Nie przedłużając wstępu:
Miejsce 5: Dirge – Hyperion
O istnieniu tego zespołu dowiedziałem się dopiero z wywiadów z muzykami Obsure Sphinx (swoją drogą jedna z najlepszych polskich formacji i znakomity eksport), a potem z ich plakatów trasy koncertowej między innymi w Polsce. Co prawda nie było mi dane zobaczyć tych kapel razem, bo w moim mieście Obscure Sphinx supportował kiedyś fajny Tides From Nebula, ale dość szybko postanowiłem zaznajomić się z twórczością Dirge, zachęcany dobrymi słowami w wywiadach.
Dirge to sludge/post metalowy band z Francji, niezbyt dobrze znany, co jest według mnie pewnego rodzaju krzywdą dla tych niezmiernie utalentowanych muzyków. W tym roku zespół wydał album o wdzięcznej nazwie Hyperion i to właśnie on zdobył moje serce trafiając do tej listy. To ciężkie, powolne granie spod znaku sludge najlepszego sortu. Gitary są nisko strojone, bas lepki, perkusja dosadna, a wokal dźwięcznie ochrypły, choć zdarzają mu się czyste partie. Gdzieniegdzie zespół wtrącił posępną, nienachalną elektronikę wzbogacając brudny klimat albumu. Przez album przemawia pewna monotonia, jednak nie jest to wada, a hipnotyzująca zaleta. Kompozycje są długie, nie schodzą poniżej ośmiu minut. Wisienką na torcie i ukoronowaniem płyty jest wspaniały Hyperion Under Glass. To monumentalny twór z potężnym, niemal symfonicznym bębnem, świetnym riffem i bezbłędnie poprowadzoną konstrukcją. Druga połowa utworu to praktycznie ciągle powtarzający się niczym w transie motyw, sunący przez ciszę niepowstrzymany lodowiec dźwięku. Każde powtórzenie frazy na nowo wprawia w osłupienie i ma się nadzieję, że będzie to trwało w nieskończoność. Podobnie hipnotyczny jest ostatni utwór, Remanentie, w którym pewna fraza powtarzana jest w kółko przez kilkanaście minut, lecz rytuał odprawiany przez zespół jest tak czarujący, że zmienia pozorną nudę w pierwszorzędne słuchowisko.
Kawałki warte uwagi: Hyperion Under Glass, Circumpolaris
Miejsce 4: Tuomas Holopainen – Music Inspired by the Life and Times of Scrooge
Z solowym albumem lidera Nightwish mogliście się spotkać dzięki dość krytycznemu tekstowi Bartka. Co prawda recenzent nie ocenił źle kompozycji, jednak zjechał po bandzie mastering i zbyt jasny dźwięk utworów. Przyznam, że początkowo trochę przyznałem mu rację, jednak chyba zbytnio się nią zasugerowałem. Z czasem ta awersja odeszła, ale zachwyt nad kompozycjami pozostał. Tuomas Hopalianen po latach planów postanowił spełnić marzenia i napisać muzykę będącą opowieścią o życiu znanego wszystkim Sknerusa McKwacza, opartą o komiks legendarnego Dona Rosy o tym samym tytule. I muszę przyznać, że udało mu się to bardzo dobrze. Album to mieszanka muzyki symfonicznej, rocka, country i wyspiarskiego folku. Całość jednak prezentuje się bardzo dobrze i zróżnicowanie. Instrumentarium jest duże (prócz chórów i obecności orkiestry uświadczymy gitary, banjo, harmonijkę ustną, dudy, flażolety, low whistle, a nawet didgeridoo), co może wywołać pewne ambiwalentne odczucia: Tuomas chciał za dużo wrzucić do jednego gara, co spowodowało pewne niezdecydowanie na albumie, co niektózy mu zarzucają. Jednak dla mnie jest fenomenalnie. W beczce miodu jest jednak łyżka dziegciu. Tuomas potrafi zacząć, lecz ma problemy z kończeniem. Utwory rozwijają się i trwają w bardzo zadowalający sposób, lecz ich rozwiązanie i przejście do kolejnego są bardzo dziwne, niewygodne dla ucha i bez pomysłu. Tak jest w Into The West i The Last Sled, ale na przykład w Cold Heart of Klondike jest bardzo dobrze. W samych kawałkach momentami słychać silny wpływ Nightwish, na przykład w Duel & Cloudscapes. Jest to dość mocno subiektywny wybór i ocena, ponieważ uwielbiam postać Sknerusa i mi osobiście soundtrack od Holopainena świetnie pasuje i wywołuje autentyczne wzruszenie. Nie przepadam za Nightwish, ba, pozwalam sobie na ciche poparskiwania śmiechem pod adresem tego zespołu, ale Tuomas swoim albumem trafił prosto w moje serce. Niewiele może się równać z wczesnym, bezchmurnym wieczorem, masywem czarnogórskiego Durmitoru ponad lasami i The Last Sled w słuchawkach.
Kawałki warte uwagi: The Last Sled, Cold Heart Of Klondike, Goodbye, Papa
Miejsce 3: T-Bone Burnnett – True Detective OST
Rok 2014 przyniósł w świecie seriali kilka całkiem ciekawych tytułów, jednak według mnie zdecydowanie najlepszym jest znakomity True Detective, kryminalna, przesycona mistycyzmem opowieść o dwóch detektywach rozwiązujących sprawę serii niecodziennych morderstw. Prócz znakomitych ról Herrelsona i McConaughey'a, bardzo dobrej fabuły, kapitalnych zdjęć i dialogów serial wprost zachwycił mnie ścieżką dźwiękową. Skompletowana przez znanego w niektórych kręgach T-Bone Burnnetta znakomicie wpasowała się w klimat obrazu. W twórczości tego pana widać pewne ciągoty do instrumentów perkusyjnych (Zombieland!), można to wychwycić na utworach przez niego zebranych. True Detective OST to mieszanka odmian bluesa, jazzu, gospela, czy country. Czasem duszno, czasem melancholijnie, jednak zawsze z pewną atmosferą tajemnicy. W kolekcji wybijają się takie utwory jak openingowe Far From Any Road skomponowane przez The Handsome Family, przecudowne Train Song od Vashti Bunyan, energetyczne Eli, za które odpowiedzialne jest The Bosnian Rainbows i k a p i t a l n e Angry River serwowane przez The Hat. Muzyki jest sporo, jest czego słuchać, a każdy następny kawałek sprawia wielką przyjemność. Rozmach stylistyczny jest spory, a muzyka może przypaść do gustu bardzo dużej liczbie odbiorców, nie tylko fanom wyżej wspomnianych gatunków. Bardzo ciekaw jestem, czy ścieżka dźwiękowa do drugiego sezonu będzie przynajmniej w połowie tak dobra. Aha, utwór Angry River, epilogowy kawałek z serialu jest według mnie jedną z najlepszych kompozycji na świecie. Serio.
Kawałki warte uwagi: Angry River, Eli, Train Song, Far From Any Road
Miejsce 2: Pallbearer – Foundations of Burden
Normalnie nigdy nie siedziałem w doom metalu. Niby dość popularny, niby lubiany, czasem wymagający, ale nigdy mnie zbytnio nie ciągnęło. Możliwe, że gdy próbowałem to nie trafiałem na odpowiedniego wykonawcę. Pallbearer pojawił się przez przypadek. Serwis angrymetalguy, którego jestem stałym czytelnikiem, ocenił płytę bardzo wysoko, a ciekawa recenzja podsyciła chęć spróbowania doom jeszcze raz. Tym razem zaskoczyło. I to jak!
Pallbearer zadebiutował w 2012 roku płytką Sorrow and Extinction, która została bardzo dobrze przyjęta przez kilka serwisów i rzeszę słuchaczy wieszcząc im świetlaną przyszłość. Trudno mi powiedzieć wiele o debiucie, bo nie jest mi dobrze znany. Przygodę z Pallbearer zacząłem w tym roku wraz z Foundations of Burden... Album funduje (hehe) nam kompozycje wpadające w ucho, chwytliwe i po części pozbawione swoistego nadęcia gatunku. Przy pierwszym spotkaniu z płytą zaskoczenie nadchodzi w pierwszej minucie. Worlds Apart zaczyna się ciężką, pierwszorzędną melodią, lecz moment wejścia wokalu jest kluczowy. Jest niesamowicie charakterystyczny, kojarzący mi się raczej z heavy metalem, dramatyczny i niemal płaczliwy, wręcz zawodzący. O, jest w nim trochę Ozzy'ego, tego porównania szukałem w głowie. Przyznam, że po pierwszym szoku niezmiernie przypadł mi do gustu. Tym co wyróżnia album są partie gitarowe – aranżacje, w których to one wychodzą na pierwszy plan są długie, złożone (nie, nie skomplikowane, czy pokręcone), a wielowymiarowość i ilość ścieżek robi piorunujące wrażenie i znakomicie kołysze. To na nich jest oparta konstrukcja poszczególnych utworów, to one zmieniają ich barwę i dynamikę. Tegoroczny Pallbearer zebrał falę bardzo pozytywnych recenzji i naprawdę nie ma co się dziwić: to kawał ambitnego, pierwszorzędnego grania, a dla mnie osobiście drugi album tego roku. Polecam nawet tym, którzy metalu nie lubią, bo charakter samej muzyki nie jest bardzo ciężki.
Kawałki warte uwagi: Ghost I Used To Be, Worlds Apart
Płyta roku: Ne Obliviscaris - Citadel
Właściwie nie jestem zdziwiony, że album australijskiej grupy znalazł się w moim rankingu. Od czasu pierwszego przesłuchania, wiedziałem mniej więcej czego mogę się spodziewać, byłem pewien, że jeśli nie stanie się cud, Citadel będzie bardzo poważnym kandydatem na mój osobisty, najlepszy krążek 2014 roku.
Citadel jest rozwinięciem tego, co dostaliśmy dwa lata temu – Ne Obliviscaris, nieznana na świecie grupa progmetalowa, wydała swoją pierwszą długogrającą płytę, Portal of I. Została bardzo ciepło przyjęta przez światową krytykę, a i ja byłem pod wrażeniem świeżości, jaką zaserwowali nam Australijczycy. W listopadzie tego roku zespół wydał drugą płytę. Co ciekawe przez kilka dni przed premierą udostępniali cały materiał w dobrej jakości na Soundcloud, co pozwoliło wszystkim zainteresowanym zapoznać się z nowym tworem. Ten przerósł on moje oczekiwania.
Ne Obliviscaris gra progresywny metal. Dwóm gitarzystom, bisiście i perkusiście towarzyszy skrzypek, który zapewnia też czyste wokale i harsh oraz wokalista growlowy. Liczny skład pozwala zespołowi na szerokie spektrum dźwięków. Album podzielony jest na 5 utworów głównych, wydaje się mało, jednak te najbardziej złożone mają po kilkanaście minut. Złożone nie oznacza tylko, że są długie, a poszczególne części mają dodatkowe tytuły. Chodzi mi o skomplikowanie kompozycyjne, które w albumie NeO robi bardzo duże wrażenie. Polirytmiczne melodie zmieniają się często – szybkie, złożone galopady przechodzą płynnie w spokojne solo na skrzypcach, głębokie growle w melodyjne wokale, karkołomne solówki w plumkanie na akustycznej gitarze. Wprost porażają znakomite rozwiązania gitarowe: solówki i genialne riffy. Muzyka jest niesamowicie wielopoziomowa i niezmiernie bogata, wprost eksploduje pomysłami, acz bez nachalnego sypania w słuchacza. Utwór Tryptich Lux jest zdecydowanym numerem jeden nie tylko na płycie, nie tylko w ich dorobku, ale w całym cholernym, progmetalowym świecie. Ciekawostką jest to, że płyta pomimo swojej złożoności nie jest wymagająca. Wchodzi naprawdę dobrze i nie wymaga pełnego skupienia, jest naprawdę łatwa w ogarnięciu, co ociera się o paradoks. Gratuluję muzykom tego albumu i zazdroszczę, że nie powstał w mojej głowie ;)
PS. Jakiś czas temu espół z sukcesem zakończył zbiórkę pieniędzy na zrealizowanie światowej trasy koncertowej z dość mocnym naciskiem na Europę. Ponieważ udało im się zebrać chyba dwa razy więcej środków możemy liczyć na dobrą organizację, a przy odrobinie szczęścia na przynajmniej jeden koncert w Polsce. Na dzień dzisiejszy ogłoszono kilka koncertów w ramach festiwalów metalowych w kilku europejskich państwach, a w Japonii zagrają dwa gigi w towarzystwie świetnego Fleshgod Apocalypse (którzy wyśmienitą formę potwierdzili na ich 500 w karierze koncercie zagranym w Krakowie razem z melodeathowym Insomnium).
Kawałki warte uwagi: Painters of the Tempest (Part II): Triptych Lux, Pyrrhic.
Na co jeszcze powinniśmy zwrócić uwagę?
*Vampillia - Some Nightmares Take You Aurora Rainbow Darkness
Od dość dawna uważam, że Japończycy potrafią tworzyć zaskakujące i bardzo dobrze brzmiące melodie. Wieki temu utwierdził mnie w tym przekonaniu kultowy tu i ówdzie X Japan. Vampillia jest tego swojego rodzaju potwierdzeniem. Grupa gra avant-garde, ambient, post rock, czy co tam jeszcze, ale szufladkowanie nie ma tu żadnego sensu. Album, który polecam to piekielny eksperyment pełen masy kontrastów muzycznych, dysharmonii, kakofonii, ścian dźwięku, delikatnych, ledwie słyszalnych melodii za pomocą szerokiego spektrum instrumentów i wokali (z czego najlepsza jest podwójna perkusja).
Kawałki warte uwagi: The Volcano Song, który jest wizytówką tego co robi ta dziwna grupa.
*Soen - Tellurian
Niesamowite objawienie pachnące momentami Toolem, Deathsoul Tribe i Rishloo. Debiut był dla mnie ciekawostką muzyczną, ale Tellurian potwierdził, że w zespole drzemał potencjał i z rokiem 2014 został zbudzony. Każdy powinien spróbować dla zrelaksowania się.
Kawałki warte uwagi: Tabula Rasa
* Primordial - Where Greater Men Have Fallen
Jeden z niewielu zespołów, które gdy serwują album, na sto procent będzie to mocna pozycja. Każda ich płyta jest niezmiennie równa, porządnie nagrana i zwyczajnie bardzo, bardzo dobra. Nie inaczej jest na tegorocznej płycie.
Kawałki warte uwagi: Babel's Tower
* Darkest Era - Severance
Niezbyt znana heavy/folk metalowa grupa wydała w tym roku swój drugi krążek. Świetnie brzmiące kompozycje, łatwe i proste (ale nie prostackie), ale wpadające w ucho melodie, tradycyjne, metalowe instrumentarium. Ciekawe teksty traktujące o celtyckiej mitologii. Uwaga: brak kiczu!
Kawałki warte uwagi: Songs of Gods and Men
* Gazpacho - Demon
To chyba najlepszy album w ich dorobku. Progresywny rock momentami w starym dobrym stylu, ale z taką dozą świeżości, że kręci się w głowie. Świetnie oceniona w sieci produkcja. Jedne z najlepszych kompozycji w zestawieniu poza moim osobistym top 5. Wystarczy ogarnąć kawałki warte uwagi, by odkryć zmienne rytmicznie partie i wielowątkowość (Death Room), bałkański kuksaniec z poprzedzającym nieziemsko brzmiącą pierwszą częścią utworu (The Wizard Of Altai Mountains), czy orkiestrową aranżację (bonusowe The Cage)
* MOAFT - URSA MAJOR
Drugi krążek polskiej ekipy, której muzyka umyka próbie generalizowania. Co się stanie z połączenia sludgowego, nieustępliwego zacięcia, post rockowych i jazzowych wstawek, progresywnej budowy utworów, rezygnacji z wokalu i wszędobylskiej klezmerki w postaci na przykłat klarnetu ? Sprawdźcie. Na Bandcampie zespołu można przesłuchać całą płytę.
Kawałki warte uwagi: Ursa Major, Inter, Lipushka
Co mnie zawiodło?
* Slipknot - .5 The Grey Chapter
Miał być powrót do starego stylu, rezygnacja z ciapowatości, miało być ciężko i w ogóle wszyscy fani, którzy odwrócili się od zespołu mieli powrócić z serduszkami zamiast oczu. I ponoć tak się działo, tak bębnił internet. Wziąłem płytę, odsłuchałem. Nie wierząc własnym uszom i naiwności odkurzyłem Iowa, przesłuchałem, a potem jeszcze raz The Grey Chapter. Internet kłamie, albo tylko ja dostałem popłuczyny i zwyczajnie ewolucję żałośnie słabego All Hope Is Gone. Toż to było to samo co wcześniej, a muzycy chyba tylko patrzyli na okładkę Iowa podczas komponowania i wielce nazwali to "powrotem". Gdzieś w rodzinnym domu na strychu powinna leżeć jeszcze wiekowa koszulka Slipknota promująca ich drugi krążek. Powinienem wziąć ją, markerem przeprawić "Iowa" na "Only Iowa" i pochodzić w niej trochę, a przynajmniej powiesić na ścianie. Nie, nie jestem fanbojem starych Slipknotów. Tak, jestem zażenowany nową płytą.
* In Flames - Siren Charms
To już zespół legenda, a równie legendarny jest hejt na to, co panowie tworzą od jakiegoś czasu. Od czasu Soundtrack to Your Escape ( a niektórzy twierdzą, że od genialnego Reroute to Remain (a jeszcze inni, że od Whoracle, a jeszcze inni...) In Flames brnie w kierunku lżejszego, bardziej melodyjnego grania, Anders coraz mniej piłuje swój growl na rzecz popłakiwania, chłopakom zabrakło przesteru w gitarach i tak dalej. Prawda jest taka, że ja osobiście miałem do nich olbrzymią cierpliwość. Come Clarity był fajnym albumem. A Sense of Purpose nie mogłem zdzierżyć, głównie za sprawą tragicznego brzmienia płyty, z kolei Sounds of a Playground Fading był dla mnie zaskakująco dobry. Dlatego do Siren Charms podeszłem raczej optymistycznie, jednak przeliczyłem się. In Flames nieodwracalnie stał się alternatywno rockowym tworem. Niektóre kawałki nadal są spoko, ale ogólnie panowie, którzy byli swojego czasu ikoną melodeath przekroczyli dla mnie pewną barierę i album jest po prostu zawodem.
Dziękuję, do widzenia.