Terminator jest dla mnie ważnym tytułem. Był to jeden z pierwszych obrazów, jakie obejrzałem w pełni świadomie będąc brzdącem. Nikt nie zwracał wówczas uwagi na fakt, że w ciągu niecałych 2 godzin zobaczyłem rzeź kilkudziesięciu policjantów, poznałem znaczenie słów„F..k you asshole!” i dowiedziałem się przy okazji, skąd się biorą dzieci. Bo choć Terminator jest słusznie nazywany thrillerem science-fiction, dla mnie będzie to zawsze historia niespełnionej miłości, narodzonej w niezwykłych okolicznościach.
Sequel z kolei wprowadził gatunek kina akcji na niebotyczny poziom i pozostał na nim do dzisiaj – z trudem przychodzi mi znalezienie blockbustera uszytego tak perfekcyjnie i poprowadzonego z głową od początku do końca. Jak na tle arcydzieł Jamesa Camerona wypada czerpiący z nich pełnymi garściami Genisys?
W moim wstępie zauważyliście zapewne brak odniesień do Buntu Maszyn i Ocalenia. To nie pomyłka – film Alana Taylora wymazuje wydarzenia z tych odsłon. I słusznie, bo wprowadziły one do uniwersum niepotrzebny zamęt (żona Johna Connora, Skynet jako wirus w T3) lub były po prostu kiepskie (moja prywatna ocena Terminator: Salvation). Genisys nie rozdaje z talii nowych kart – znowu wszystkim zależy, aby ubić raz na zawsze główne źródło wojny ludzi z maszynami. Fabuła tym razem zaczyna się od niezwykle efektownego starcia o ostatni bastion Skynetu w roku 2029. John Connor wraz z oddziałami przeprowadza szybki atak, który ma zakończyć konflikt. Skynet jednak nie próżnuje i wysyła w przeszłość model T-800 z misją zabicia Sary Connor. W ślad za nim rusza ochotnik Kyle Reese. Do tej pory wszystko wydaje się znajome, ale po dotarciu do nowej rzeczywistości sprawy przybierają nieoczekiwany obrót.
Przez pierwsze 2 kwadranse trudno nie zgodzić się z opinią Jamesa Camerona – tak mogłaby spokojnie wyglądać trzecia część w jego wykonaniu. To ciąg sekwencji, w którym twórcy puszczają oczko do fanów i bawią się pomysłami legendarnego reżysera. Znane cytaty oraz motywy pojawiają się dosłownie co chwilę, a nad obrazem unosi się duch poprzednich dzieł. Idylla nie trwa jednak wiecznie. Kiedy opada pierwszy kurz po walce, Genisys nie jest w stanie zaoferować niczego więcej niż nieustającą akcję (w której bohaterowie obowiązkowo włączają tryb godmode) oraz nachalny humor. Miks obu elementów bez choćby podstawowego kręgosłupa fabularnego i ewolucji postaci powoduje, że żarty starego Arnolda o konieczności „spółkowania” Kyle'a i Sary wywołują poczucie żenady. Im dalej w las tym gorzej, a chyba nie taki był zamiar?
Trzeba też uczciwie przyznać, że filmowi nie pomógł dział marketingu. Zwiastuny obnażyły 95% wszystkich zwrotów akcji. Być może nie oglądaliście zapowiedzi (jeśli tak – zazdroszczę), ale pozostali widzowie będą potężnie rozczarowani. Nowa odsłona serii nie wprowadza do uniwersum rewolucji, a enigmatyczny podtytuł to tak naprawdę godna politowania krytyka współczesnych technologii mobilnych. Jeśli przez kilka lat etapu preprodukcyjnego scenarzystów stać było jedynie na taki patent (no bo reszta to zrzyna z Terminatorów Camerona), kiepsko to świadczy o ich kondycji. Genisys staje się również z ofiarą z innego powodu. Stężenie autoparodii i familiady dla nastolatków zdecydowanie przekracza poziom mojej odporności na bzdury. Sorry, że to napiszę, ale nie mam wyjścia – Arnold z roli cyborga-mordercy zmienił się w cyborga z końskim uśmiechem.
Dla kogo jest ten film? Raczej dla młodej widowni, która nie widziała nigdy na oczy Terminatora. Będzie to dla niej całkiem poprawny blockbuster, który może rodzić wiele pytań. Ale po co na nie odpowiadać? Grunt, że na ekranie ładnie się nawalają. Niechaj więc będzie ta piątka, trochę na wyrost, ale i tak lepiej niż nieszczęsne Ocalenie.
OCENA 5/10