Widmo Bonda. Recenzja filmu Spectre - GeneticsD - 5 listopada 2015

Widmo Bonda. Recenzja filmu Spectre

Agent 007 to jeden ze współczesnych ikon popkultury. Każdy z nas, nieważne, ile ma lat, kojarzy brytyjskiego szpiega Jej Królewskiej Mości. Po raz kolejny zaszczyt odegrania głównej roli przypada niewzruszonemu panu Danielowi Craigowi. Podobnie stało się z reżyserem Samem Mendesem. Pomimo jednak wszystkich czynników, które miałyby wskazywać na to, iż nowy film Spectre będzie kontynuacją Skyfall, tak się nie stało. W nowej produkcji scenarzyści chcą nas odrobinę zmusić do refleksji nad czynami samego agenta Double – O – Seven, ale do tego przejdziemy za chwilę. Początek to istnie hitchcockowska scena, zaczynająca się od trzęsienia ziemi. Odnoszę jednak wrażenie, że twórcy nie doczytali do końca słów mistrza suspensu, gdyż napięcie powinno nieprzerwanie rosnąć, a właśnie tego ostatecznie zabrakło.

Na samym wstępie wspomnę, iż ta krótka recenzja zawiera mniejsze lub większe spoilery, zatem czytacie na własną odpowiedzialność.

Zacznijmy od samego początku. Jak wspomniałem we wstępie, mamy tutaj do czynienia z przesłaniem Alfreda Hitchcocka. Nie bez kozery nasz główny bohater, ulubieniec pań oraz wzór dla panów, pojawia się w Meksyku podczas Święta Zmarłych (VIVA LA MUERTE! … Żółwik dla kumatych). Agent 007 zaczyna siać zniszczenie i bez mrugnięcia okiem burzy, niszczy, a także zabija (Licencja na zabijanie obowiązuje, prawda?) na oczach tysięcy gapiów podczas ekscytującej gonitwy. W końcu jesteśmy świadkami odrobiny humoru ze strony twórców, gdyż szpieg spadając z dużej wysokości, ląduje wręcz idealnie na starej, wysłużonej kanapie. Scena ta wywołała na sali kinowej salwę śmiechu i doszukiwanie się w niej przesłania dotyczącego przymusowej emerytury dla Bonda, mija się z celem. Nie lubię kiedy ktoś uważający się za wielkiego artystę, stara się wmówić mi, iż jego nadinterpretacja jest słuszna, a ja jestem tylko i wyłącznie kolejnym, bezwartościowym kłakiem tego świata. Jeżeli więc, ktoś będzie starał się Was przekonać do tego, przytaknijcie, a następnie puścicie to mimo uszu.

Kolejny etap to artystyczna czołówka, która, nie powiem, ma swój urok. To istna refleksja nad tym, co do tej pory zrobił Bond, wyliczenie jego grzechów. (Pozwolę sobie jednak wtrącić, iż jest zbyt długa, więc widzowie zaczynają liczyć wszystkie wentylatory na sali kinowej.) Padają tutaj pytania: Czy licencja na zabijanie jest potrzebna? Czy doprowadza to do bezkarności zabójcy? Niejednokrotnie podczas filmu, James zostaje nazwany zabójcą. Nie bez powodu z resztą. Na czołówkę składa się również piosenka Sama Smitha, która według mojej skromnej opinii nie pasuje do bondowskiego klimatu. Sama muzyka została dobrana dobrze, a piosenkarz świetnie wykonuje swoją robotę, ale jego głos nie za bardzo współgra z tym, co pokazuje nam film. Piosenka świetna, ale nie dla Spectre. Z resztą, sami posłuchajcie i oceńcie. Mylę się? Czy macie podobne zdanie do mojego?

To co stało się później, odebrało mi mowę. Rozumiem, że Bond to kobiety + alkohol + szybkie samochody + zabójstwa, ale kiedy agent zaraz po wtargnięciu do domu, odbywa stosunek seksualny z wdową po mężczyźnie, który został zabity przez niego, coś przestaje się spajać. Myślałem, że Sam Mendes stawiał bardziej na realizm, a tu takie zaskoczenie.

MI6 upada, a wszystko za sprawą pana C, który sprzeciwia się M w kwestii licencji na zabijanie. (Ponownie ona?) To jednak nie przeszkadza kwatermistrzowi Q kilkoma żartami zniszczyć całkowicie najbardziej popularnego szpiega w historii kina. Ktokolwiek wpadł na ten pomysł, chciałbym uścisnąć mu/jej rękę. Świetna robota!

Całość fabuły opiera się jednak na poszukiwaniu przywódcy ugrupowania terrorystycznego Spectre, którego członkowie noszą symboliczny sygnet z ośmiornicą na palcu. Ciekawy pomysł, odrobinę staroświecki, ale jak najbardziej na topie.

Kwestią wartą omówienia jest również nowa partnerka Bonda, Madeleine Swann. Postać ta jest bardzo niewyrazista, nijaka wręcz. Obietnica sprowadza tych dwoje na tą samą ścieżkę i po nerwowym początku, widzowi wydaje się, że bohaterowie zaczęli się nawzajem akceptować. Jakże ogromne było zdziwienie, kiedy to scenarzyści zaczęli udawać, iż ta para prowadzi gorący romans. Właściwie oprócz nagłej sceny łóżkowej, która pojawiła się w dość komiczny sposób, chemia pomiędzy dwojgiem kochanków jest niewidoczna. Dialogi to wypłowiałe słowa, tracące koloryt. Sprawiają wrażenie przymusu, a nie czystej przyjemności. Czy jest to wynikiem walki dwójki aktorów na planie zdjęciowym? Daniel Craig przeciwko Lea Seydoux? Dokładam do tego jeszcze fakt, iż grzeczna blondynka totalnie nie pasuje do charakteru Bonda. Odgrywana Madeleine jest zbyt słabą postacią przez co od razu dostrzegalna jest dominacja tajnego agenta. I teraz pojawia się moje osobiste pytanie: Dlaczego córka pana White'a staje się największą miłością Double – O – Seven (oczywiście po Vesper), a nie Moneypenny? Według mnie, postać odgrywana przez Naomi Harris, aż prosi się aby wskoczyć na miejsce życiowej życiowej partnerki. Każda rozmowa pomiędzy dwojgiem szpiegów to jawny flirt, który przeoczyłby tylko ten, kto spał na sali kinowej. Całkowicie nie jestem w stanie pojąć tego zabiegu scenarzystów.

Koniec filmu, zamyka produkcję w jedną spójną całość, dzięki ponownemu zdefiniowaniu licencji na zabijanie. Zarówno w kwestii teoretycznej, jak i praktycznej. Wtedy wszystkie zabiegi związane z głównym motywem filmu, śmiercią, stają się jasne. Dopięto to jednak nie guzikami, a zamkiem błyskawicznym przez co oglądający ma wrażenie, iż gdzieś wplótł się chaos.

Spectre to z pewnością pozycja obowiązkowa, dla tych którzy lubią Daniela Craiga w roli Jamesa Bonda. To naprawdę dobre kino akcji, które miało potencjał na więcej, ale w ciągu kolejnych minut filmu, wszystko zaczęło się rozmywać, aż w końcu uciekło. Brak mocnego, wyrazistego antagonisty (w przeciwności do Skyfall) skutkuje tym, iż produkcja Mendesa nie posiada kontrastu. Rozumiem, że główna szycha Spectre (co w języku polskim oznacza: Widmo) musiała być wszystkowidzącym cieniem, jednakże zabrakło charakteru. Oprócz tego, wydaje mi się, iż niezbyt przemyślanym pomysłem było podpinanie całego życia Bonda pod zachcianki jednej osoby. Mimo to polecam każdemu przekonać się na własnej skórze o wartości filmu. Nikt po obejrzeniu tego filmu, nie będzie miał wrażenia zmarnowania ponad dwóch godzin ze swojego życia.

Z oceną końcową długo się wahałem, jednakże w końcu postawiłem na uczciwe 6,5/10. Zgadzacie się ze mną?

GeneticsD
5 listopada 2015 - 22:08