Nikomu chyba nie trzeba tłumaczyć, czym jest seria filmów Star Wars. Aktualnie nie jestem w stanie podać tytuł jakiejkolwiek innej sagi, która byłaby tak popularna jak wizja Georga Lucasa. Może z wyjątkiem Władcy Pierścieni oraz Hobbita. Nie ma chyba na naszym świecie osoby, która nie wiedziałaby, iż w końcu doczekaliśmy się premiery siódmej części pt. Przebudzenie Mocy. W piątek o godzinie 00:00 odbyła się premiera filmu w Polsce (duża część świata widziała już wcześniej produkcję Disneya), na którą musiałem się wybrać, a ten krótki artykuł będzie moją opinią na temat filmu. W tym roku premierę miały kolejne części trzech potężnych serii. Mówiąc po kolei: Zawiodłem się na Jurrasic World. Zawiodłem się na Spectre. A Przebudzenie Mocy sprawiło, iż przez 2 godziny i 15 minut właściwie nie mrugałem. Szkoda było przegapić jakąkolwiek scenę.
Wielu mówiło, iż decyzja o odcięciu pana Lucasa od produkcji jest najlepszym krokiem poczynionym przez Disneya oraz prawdopodobnie kluczowym w osiągnięciu sukcesu. Doskonale zdajemy sobie sprawę, jak swego czasu bardzo narzekano na pracę wspomnianego wcześniej twórcy. Najwidoczniej opinie fanów zdecydowały o odsunięciu nie na drugi, a nawet nie na dziesiąty plan głównego pomysłodawcy SW.
Przed premierą odcinałem się od wszystkich materiałów związanych z filmem. Plakatów, trailerów (chociaż zgrzeszyłem i zobaczyłem pierwszy, nie mogąc się powstrzymać), newsów, przecieków, wywiadów, gdybań i niepotrzebnych komentarzy. Jedyne co robiłem to podsycałem własny hype i teraz, kilka godzin po zakończeniu seansu, jestem z siebie dumny, gdyż film był dla mnie zagadką. Fabuła mnie zaskoczyła pozytywnie, jak i scenografia, ale o tym za chwilę.
Postaram się nie spoilerować tutaj tych smaczków, bez których scenariusz traciłby część swojej magii, jednakże pamiętajcie, że jestem jedynie człowiekiem, a także sympatykiem marki, więc coś niecoś może mi się wymsknąć.
Twórcom (bo pochwały należą się nie tylko J.J.Abramsowi) udało się odtworzyć klimat starych, dobrych Gwiezdnych Wojen. Złożyło się na to kilka czynników, ale zacznijmy może od części fabularnej. Scenariusz został dobrze napisany, ponieważ mamy chwile dynamiczne, pełne akcji, rozwałki, blasterów, wybuchów, a także te spokojniejsze kiedy to aktorzy chwalą się swoją grą i wychodzą z tym świetnie. Warto wspomnieć o Harrisonie Fordzie, który pomimo wieku nie zapomniał jak grało się Hana Solo i to on jest głównym generatorem klimatu w Przebudzeniu Mocy. (No i Chewie.) Fabuła idealnie połączyła świeży powiew ze starym, pojawiającym się wcześniej motywem. (Nie zdradzę jaki to motyw.) Ten świeży powiew sprawił, iż od początku wspieramy, sympatyzujemy z dwiema głównymi postaciami odgrywanymi przez Daisy Ridley oraz Johna Boyega. Stary klimat przyniósł nam wszystko to co kojarzy się z serią: walka na miecze świetlne, pomiędzy TIE, a X-Wingami, pewnego rodzaju bar, gdzieś na odludziu, gdzie spotkamy dziwaczne stwory, tysiące szturmowców i pustynię. Kciuk w górę dla tej części.
A teraz przedstawię Wam największą zaletę siódmej części, która nawiązuje do starych filmów. Dziękujemy Wam twórcy za ukazanie naturalnych krajobrazów. Jakkolwiek futurystyczne miasta są fajne, to nic nie przebije piękna żywej, PRAWDZIWEJ pustyni, leśnej głuszy, czy zimowej tundry. Tak wiem, powiecie teraz, że przecież na pustyni takiej jak Sahara nie znajdziemy niektórych rzeczy pokazanych na filmie, jednakże nie powiecie mi, że wszystko zostało zbudowane na green screenie. Przypominam sobie, iż w poprzednich częściach sceny z Tatooine były kręcone na Saharze w Tunezji i tym razem, wydaje mi się, iż w przypadku Jakku było podobnie. (Ale głowy za to nie dam). Krajobrazy kupiły mnie już na samym początku, a im dalej w film, tym bardziej przekonywałem się, iż produkcja została oddana w ręce artystów, znających się na estetyce lepiej niż ktokolwiek inny. Gratulacje!
Co jeszcze podobało mi się w scenariuszu? Żarciki sytuacyjne. Nie było ich pełno. Pojawiały się zaledwie co jakiś czas, ale często nawiązywały do starych części lub krytykowały same zachowania bohaterów, czy schematy w filmach. Dzięki nim widz od czasu do czasu mógł się uśmiechnąć, prychnąć. Na całe szczęście ich liczba była niewielka, więc powaga sytuacji nie została zachwiana. Nadal mieliśmy wrażenie, iż ratujemy całą galaktykę przed zniszczeniem i przeciwstawiamy się ciemnej stronie Mocy.
Niestety znalazł się minus w całej produkcji. Wydaje mi się, iż w pewnym momencie stał się on dość poważny, ale niektóre elementy potrafiły to zakryć. Mam tutaj na myśli dobór aktorów, odgrywających anty-bohaterów. Nasz główny antagonista Kylo Ren, kompletnie nie pasował mi ani na mistrza, ani na mrocznego lorda. Wydaje mi się, że nie tylko mi, ponieważ w pewnym, kluczowym momencie na sali poleciała lekka salwa śmiechu, bądź oburzenia. Drugi pod względem wagi antagonista w tym filmie również był jakiś taki nijaki. Problem obu tych aktorów sprowadza się do jednego. Brak odpowiedniej aparycji przez co nie jestem w stanie zrozumieć, kto zdecydował o przydzieleniu ich do obsady. No cóż. Przyjmijmy już to co dostaliśmy.
First Order (Nowy Porządek „po polskiemu”, czyli z cyklu geniusz tłumaczeń.) Przypominał mi bardzo mocno III Rzesze i hitlerowców. Może wyszło to przez przypadek, a może było to celowe. Tego niestety nigdy się nie dowiemy.
Oczywiście główny motyw muzyczny jak i dźwięk strzelania z blastera, czy odgłos lecącego TIE pozostały te same i nie powiem, nadal wywierają spore wrażenie, przyprawiając o gęsią skórkę. Niby po tylu dekadach powinniśmy być osłuchani z jednym i tym samym, a jednak Moc jest silna w tych dźwiękach. Nie brakuje oczywiście dobrej, nowej muzyki, ale ucieka ona gdzieś w tle podczas akcji. Najwyraźniej prezentuje się w scenach w barze, kiedy to jesteśmy raczeni bezpośrednim nawiązaniem do klasyków sagi.
Wydaje mi się, iż ogólnikowo ująłem trzon całego filmu bez spoilerów. Star Wars: The Force Awakens to świetny film, który powraca klimatem do najstarszych części i jest przy tym mocno zrównoważony. Oldschool i powiew świeżości. Estetyka naturalnych krajobrazów oraz futurystycznych baz. Starzy, znani bohaterowie i nowe twarze. Stare motywy, nowe motywy. Film wyważono z iście jubilerską precyzją. Nie zabrakło niczego. Pojawiły się pojedynki, batalie, emocje oraz motywacje głównych bohaterów. Lekko zakręcony punkt fabuły nadał jej pięknego charakteru. Doskonała kompozycja sprawiła, iż polecam wszystkim wybrać się do kina w ciągu najbliższych dni. I tutaj już nie ma znaczenia, czy oglądaliście kiedykolwiek SW, czy nie (chociaż jeżeli oglądaliście to wyciągnięcie ze scenariusza sporo ciekawych nawiązań), gdyż to po prostu genialny film.
No nic. Pozostaje czekać w bulu i nadziei na kolejne części. Oby były tak dobre jak siódemka.
A Wy widzieliście już film? Jak wrażenia?