Ci z was którzy mnie znają, zapewne wiedzą już o jaki tytuł chodzi. Pisałem o nim wielokrotnie na łamach bloga, na fanpage’u i na mówiłem o nim wiele razy na swoim kanale na YouTube. Dla wielu to gra wybitna. Inni twierdzą, że przereklamowany średniak. Z okazji trzecich urodzin opowiem wam raz jeszcze, jak pokochałem Bioshock Infinite.
Pierwszy zwiastun Bioshock Infinite, zaprezentowany (jeśli mnie pamięć nie myli) przy okazji targów E3 bardzo mnie zaintrygował. Jednak z racji tego że projekt był strasznie przeciągany, a nie należę do osób, które lubią hype i śledzą każdy news z branży, trochę o pracach nad Infinite zapomniałem. Dlatego gdy Cenega zaprosiła mnie na przedpremierowy pokaz gry, który odbył się 13 lutego 2013 roku, nie miałem żadnych konkretnych oczekiwań i wyobrażeń. Przyszedłem. Zagrałem. I w przeddzień walentynek zakochałem się totalnie.
To była miłość od pierwszego wejrzenia. Jeszcze nigdy żadna gra wideo nie wstrząsnęła mną tak bardzo pod względem artystycznym. Żadna nie miała tak niesamowitego klimatu. I chociaż miałem już na koncie ukończone dwie poprzedni części serii, a pierwsza bardzo mi się podobała, to właśnie Bioshock Infinite z miejsca stał się moją ulubioną. I zarazem najważniejszą grą wideo, w jaką kiedykolwiek grałem. Trzy godziny pokazu minęły zanim się zorientowałem.
Wychodziłem jako ostatni i nie mogłem się oderwać od konsoli. A potem czekałem na premierę. Jak na żadną inną grę wcześniej. Nie licząc jednego z nudnych questów z WoWa powracającego jako koszmar senny, gdy za dużo grałem, nigdy gra wideo mi się nie śniła po nocach. A nowy Bioshock to zrobił i śnił mi się kilkukrotnie. Skąpane w chmurach budynki Columbii i przemieszczanie się pomiędzy nimi za pomocą Skyhooka. Czekałem na grę tak bardzo, że gdy dostałem od Sony do recenzji „PlayStation All-Stars Battle Royale” to grałem na okrągło na planszy Nathana Drake’a, bo przechodziła w pewnym momencie w Columbię z lecącym w tle Songbirdem.
26 marca 2013 roku, w dniu premiery gry, jechałem po swoją kopię recenzencką do Cenegi niemalże na sygnale. Pamiętam to jak dziś. Grę skończyłem relatywnie szybko, pomimo że obowiązki nie pozwalały mi nagranie bez przerwy, a klimat Columbii chłonąłem tak bardzo, że zaglądałem w każdy kąt. Świadomy pewnych wad tej produkcji, po raz pierwszy w życiu zdecydowałem się pisząc recenzję wystawić grze wideo 10/10. I szczerze mówiąc, z perspektywy czasu to jedyny raz, gdy dając grze maksymalną notę byłem tego tak cholernie pewien. Dłużyzny? Lekki chaos fabularny? Mam to gdzieś! To majstersztyk.
Wiecie już jak pokochałem Bioshock Infinite, a teraz wam wyjaśnię dlaczego:
Zdaję sobie sprawę, że to nie jest gra idealna. Istnieją produkcje z gatunku RPG i czy gry indie które mają bardziej rozbudowaną fabułę. Istnieją strzelanki z lepszą mechaniką rozgrywki. I bez dłużyzny, która w jednym momencie Bioshock Infinite odrobinę daje się we znaki. Ale gdy połączy się wszystkie wymienione powyżej w punktach elementy to wychodzi coś wyjątkowego. Niepowtarzalnego. Blockbuster z głębią, której w wysokobudżetowych produkcjach trudno zazwyczaj znaleźć. Coś jak filmy Wachowskich –w Matrix czy Atlas Chmur. Istnieją głębsze filmy, oczywiście. Ale co z tego, skoro te połączyły głębię z niesamowitym rozmachem?
Po trzech latach mogę śmiało stwierdzić, że Bioshock Infinite uwielbiam nadal. Po roku od premiery gry zacząłem utrwalać motywy z niej na stałe na swoim ciele. Efekty możecie podziwiać jako ilustracje do tego wpisu. Poleciłem też Bioshocka kilku osobom. Jak dotąd wszyscy byli zachwyceni. I wiecie co? Chociaż uwielbiam gry i zawsze mnie interesują kolejne ciekawe, nowe tytuły, to w tym roku nie czekam na nic innego tak bardzo, jak zremasterowaną trylogię Bioshock.