Raport z oblężenia, czyli jak gra się w alfę Besiege
Serio wróć: Tony Hawk's
Pamiętajcie o: Alpha Protocol
Przewodnik po tegorocznych festiwalach i koncertach rockowych w Polsce
"Harley mój" - o motocyklach i gangach w popkulturze
Assassin’s Creed w wiktoriańskiej Anglii – jak geografia wpływa na nasz odbiór serii?
Porządne seriale pochodzące z naszej pięknej ojczyzny można policzyć na palcach pary, w której mężczyzna pracuje jako niezbyt rozważny drwal. Kraje skandynawskie – dla przykładu – pokazały, że nakłady finansowe czy położenie geograficzne (jakkolwiek absurdalnie to nie brzmi) nie robią żadnych problemów przy produkcji telewizyjnych przedsięwzięć, które mają zachwycić widzów. Spoglądając na „Borgen”, „The Killing” czy „Most nad Sundem”, wszystkie wydane w ciągu ostatnich kilku lat, napełniają się łzami oczęta konsumenta, co to pamięta jeszcze „Pitbulla”, „Odwróconych”, „Alternatywy” czy nawet „Alfabet Mafii”, a który przestał już liczyć na jakąkolwiek rezurekcję rodzimej sztuki z małego ekranu. A może jednak jest jeszcze jakaś nadzieja...?
Dzisiaj mija trzydzieści lat, od kiedy świat „metalheadów” przywitał jeden z najlepszych heavy-metalowych albumów w historii - „Powerslave” wydany we wrześniu 1984 roku przez zespół, który już wtedy miał potencjał, aby zostać legendą. Iron Maiden. Należy im się chyba ode mnie kilka słów z tego tytułu, czyż nie?
Dla wielu z Was (i dla mnie, całe szczęście, ostatni raz) pewnie dzisiejszy dzień był kwintesencją strachu, kiedy to po raz kolejny musieliście stanąć przed murami swojej szkoły, co samo w sobie budzi już skojarzenia z klasykami niezwykle emocjonującego gatunku, jakim jest horror. Lubię jednak, kiedy moje życie jest nad zwyczaj intensywne, a wyjątkowo efektywnym sposobem stymulacji własnych zmysłów jest nic innego, aniżeli granie w produkcje, w których naszym głównym celem jest przeżycie. Najczęściej stoimy w tej walce na przegranej pozycji, bowiem naszą postać ogarnia z każdej możliwej strony gęsty jak smoła mrok, a oręż, jakim władamy można by bezstratnie zamienić na stalową łyżeczkę, nie mniej jednak jest pewien urok w tych masochistycznych przygodach. A tych, uwierzcie mi, będzie w ciągu najbliższego roku na pęczki.
Jako osoba, której słowo ma zaszczyt docierać do i tak porażającego mnie grona (mówię o Was, czytelnicy Gameplaya), czuję się zobowiązany do podsuwania mojej publice pewnych treści, w moich oczach postrzeganych jako ciekawe i warte zwrócenia uwagi. Nie warto byłoby rozpływać się nad tym, jaką wspaniałą sagą jest ta o tytule „Pieśń Lodu i Ognia”, jak fundamentalnym dla polskiego fantasy pisarzem był Andrzej Sapkowski, jak listy bestsellerów podbijał Stephen King. To wszystko należy do informacji powszechnie znanych, poziom trudności przemielenia ich i podpisania jako swoich własnych oscyluje raczej w okolicy „easy” (nie znaczy to jednak, że nie da się napisać ciekawego artykułu o popularnych seriach). Ja jestem jednak jak łosoś, co to lubi płynąć pod prąd, dlatego podsunę Wam dzisiaj tytuł, po który może niekoniecznie będziecie musieli się udawać do zamkniętego oddziału miejskiej biblioteki, niczym po zapomniany artefakt, ale może będziecie zmuszeni do głębszego pogrzebania. Panie, panowie – przedstawiam „Dagome iudex” Zbigniewa Nienackiego.
Choć termin „grunge” bardzo się z czasem rozjechał, ewoluował w wielu kierunkach, których pewnie nikt by się nie spodziewał, to o Soundgarden należy mówić jako o jednym z tych zespołów, które podłożyły fundament pod ten powstający w stanie Waszyngton gatunek rocka alternatywnego. Wielka Czwórka z Seattle jest dla mnie grupą, do której podchodzę niezwykle sentymentalnie i chyba nigdy jakakolwiek muzyka łączona wspólną ideą nie przekonywała mnie aż tak bezwzględnie. Musicie więc wiedzieć, że najbliższe kilka godzin skrobania tegoż artykułu o Soundgarden będzie dla mnie wielką przyjemnością i mam nadzieję, że taką samą sprawi Wam jego czytanie.
Nie rozkleić się, kiedy przystępuję do pisania czegokolwiek spod tej serii, to naprawdę trudne zadanie, zwłaszcza, że zahacza ona o temat mojego pięknego dzieciństwa. Było ono pełne faszerowania ołowiem pokracznych stworów, nutki rywalizacji, ale i współpracy z rodzeństwem czy strachu przed samotnym graniem w wyjątkowo mroczne tytuły. Atmosfera tego, który będę dzisiaj omawiał jest jednak zgoła inna, nie ma tu miejsca na trzęsienie portkami czy chowanie się pod kocem. Będzie bowiem mowa o serii Jazz Jackrabbit, w którą na przełomie tysiącleci zagrywali się szczególnie ci młodsi adepci komputerowej zabawy.
Zanim przejdę do sedna dzisiejszego artykułu, a więc przybliżenia Wam sylwetek moich ulubionych rockowych supergrup, warto byłoby chyba najpierw wyjaśnić, czym takie formacje właściwie są. Można powiedzieć, że rodzą się one z przecięcia się w muzyce ścieżek artystów o ugruntowanej renomie, którzy są chętni do współpracy nad nowym materiałem. Problemem przy takich zebraniach gwiazd zazwyczaj staje się ich ego, bowiem każdy chciałby poprowadzić kapelę w swoim kierunku, wszyscy posiadają również charyzmę, normalnie pozwalającą na zdominowanie niemal jakiegokolwiek składu. Nie jednak tego, który wypełniony jest muzykami równie bezkompromisowymi.
Kilka godzin po rozpoczęciu pierwszych konferencji gigantów na Gamescomie można było "nabawić się" wrażenia, że niemieckie targi jeszcze długo będą odstawać od E3, a już na pewno taki stan będzie utrzymywał się dopóki developerzy nie zaczną przyjeżdżać na nie z czymś poważnym. Większość bowiem pokazywała nowe ujęcia z gier dobrze nam znanych (pierwszy kontakt z nimi zazwyczaj przypadał właśnie na "wystawy" w Los Angeles), brakowało szokujących zapowiedzi czy decyzji. Skoro jednak dostarczono nam okazję, by dokładniej przyjrzeć się konkretnym tytułom, nie sposób z niej nie skorzystać i zanotować, kto zaplusował podczas tegorocznej edycji Gamescomu.
Współczesnym lekarzom zdarza się pewnie często pomyśleć w obliczu wyjątkowo trudnej operacji, że ze śmiercią wygrać jest potwornie ciężko i ta dewiza nie zmienia się od powstania wszechświata. Mają oni jednak teraz do dyspozycji narzędzia, technologię i wiedzę, które sprawiają, że w tej walce medycy są coraz rzadziej spisywani na straty, a sami pacjenci o własnych siłach potrafią opuścić szpital mimo tego, że pisane było im już tylko spuszczenie trumny do dołka i zasypanie jej ziemią. Między latami, kiedy leczono ziołami, a tymi teraźniejszymi, kiedy do podobnych celów służą choćby lasery, istniał stan przejściowy, podczas którego naukowcy starali się jak najwięcej o człowieku dowiedzieć; a że niewątpliwie wielką rolę w tym procesie odgrywała właśnie kostucha, zdaje się przekonywać nas The Knick – nowy serial stacji Cinemax z Clive’m Owenem w roli głównej i Steven’em Soderberghiem z plakietką „reżyser”.
Jestem fanem piłki nożnej – to jasne – i gdy zakończyły się rozgrywki w większości interesujących mnie krajów, wiedziałem, że nie jestem skazany na wielotygodniowy celibat, bowiem już niedługo nadejdzie Mundial, który wprowadzi nieco słońca do mojego życia. Bawiłem się podczas niego przednio, spędziłem przed telewizorem całą masę godzin, ale nie potrzebowałem wiele czasu, by zdać sobie sprawę, że jakikolwiek by on nie był i tak nigdy nie osiągnie poziomu emocji, jakie wywołuje we mnie start jednej z najbardziej rentownych, popularnych i przede wszystkim efektownych lig na świecie – Premier League. Football, bloody hell!