Assassin’s Creed: Unity odstaje jakością od znakomitego, w mojej ocenie, Black Flag, lecz - stanowiąc pewne otwarcie nowego rozdziału w historii tej marki – pozytywnie przyczynia się do rozwoju cyklu. Zjecie mnie? Oby nie! O ile można uważać, że niektóre „ficzery” to bezsprzeczna kalka oraz kopiuj-wklej z poprzedniczek, o tyle Ubisoft z odsłony na odsłonę stara się wprowadzać coś nowego. Coś, co nie tylko jest miejscem akcji, kolejnymi znajdźkami oraz bohaterem.
Pierwszy rozdział The Legend of Heroes: Trails in the Sky to jeden z tytułów, w które powinien zagrać każdy fan gier JRPG. Produkcja ta oczarowała graczy wspaniałym światem z naprawdę interesującymi postaciami i klimatem wprost z klasyków gatunku. Dlatego też cztery lata czekania na kontynuację przygód bohaterów były prawdziwą męczarnią. Teraz najważniejszą kwestią pozostaje to czy drugi rozdział Trails in the Sky wart był wyczekiwania?
Darksiders 2 to całkiem solidny tytuł, który nie okazał się jednak tak dobry jak część pierwsza. Gra nie spełniła oczekiwań graczy i sprzedała się dość średnio. Wraz z upadkiem THQ (wydawca tego tytułu) wydawało się, że to koniec gier o czterech jeźdźcach apokalipsy. Nie okazało się to do końca prawdą bo wraz z nową generacją konsol i epoką remasterów i edycji HD Nordic Games (obecny właściciel marki Darksiders) zdecydował się na ponowne wydanie tej gry. Opatrzony głupim podtytułem odpowiednik edycji GOTY wylądował na PS4 i Xbox One. Tylko czy warto sięgnąć po Darksiders 2: Deathinitive Edition?
Serca z Kamienia to pierwszy z dwóch pełnoprawnych rozszerzeń, jakie rodzime studio CD Projekt RED zaplanowało dla swojego najnowszego dziecka i niewątpliwie największego polskiego hitu, Wiedźmina 3: Dzikiego Gonu. „Podstawka” ustawiła poprzeczkę bardzo wysoko, dlatego z pewnością niełatwo było stworzyć zawartość, która nie powtarzałaby tego, czym już zdążyliśmy przesiąknąć. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że REDzi nie tylko podołali temu zadaniu, ale udało im się wyznaczyć przy tym wzór jakości, jaki mogą – a nawet powinni – naśladować inni deweloperzy gier segmentu AAA.
O Wiedźminie 3 rozpisali się już dosłownie wszyscy. Peanów, pochwalnych tyrad i specjalnie na tę okazję komponowanych hymnów nie było końca – i słusznie, albowiem tytuł CD Projekt RED zasługuje na nie w pełni. Dziki Gon jest pierwszym tytułem od niepamiętnych czasów, który pewnego sobotniego poranka wciągnął mnie na 12 godzin z przerwą na obiad i siku.
Gra którą widzicie na obrazku poniżej wywołała moją niezdrową fascynację już w momencie zapowiedzi. Transformers jest jedyną pozagrową marką, której egranizacje kupuję bez względu na jakość, a Platinum Games niedawno ochrzciłem moim ulubionym skośnookim studiem. Gdy usłyszałem, że z tych dwóch czynników powstanie gra na licencji (na szczęście samodzielna) uznałem, że doczekam się fajnej produkcji o zmieniających się robotach, która nie eksponuje aspektu strzelania, jak to było w grach High Moon Studios.
Należę do pokolenia wychowanego na Transformersach. Wszyscy znajomi oglądali bajkę ( do dzisiaj mam kilka kaset VHS z odcinkami kreskówki) i każdy chciał mieć zabawki z robotami. Z tego też powodu moje zmrożone serce rozgrzewa się na ułamek sekundy kiedy pomyślę o Autobotach i Decepticonach. Ten sentyment został wielokrotnie nadużyty. Tym razem Transformers: Devastation ma jednak przywrócić magię dziecięcych lat. Czy ekipie z Platinum Games się to udało czy też dostajemy kolejny szrot na miarę filmów Michaela Baya?
Koei lata temu znalazło sobie pewną niszę. Niemała grupka graczy co kilka miesięcy kupuje jakąś grę z serii Warriors. Mamy wariant dla fanów antycznych Chin, feudalnej Japonii, cyklu Legend of Zelda czy One Piece. Od dawna zastanawia mnie kto sięga po te gry. Premiera Samurai Warriors 4-II powinna pozwolić mi sprawdzić kto zagrywa się w tego typu gierki. Mamy w końcu przecież dość rozbudowany komponent online. Czyżby nadeszła pora bym poznał przerażająca prawdę na temat fanów cyklu Warriors?
Wciągnięty na dobre w świat szpiegów i tajnych misji przez pierwszego Syphon Filtera, zastanawiałem się, czy kontynuacja jest w stanie pobić genialny pierwowzór. Pobić to zbyt łagodne słowo. Tutaj trzeba użyć takich wymownych czasowników jak: wgniatać, miażdżyć czy roz... No domyślacie się, o co mi chodzi. Zapraszam na recenzję Syphon Filter 2 na konsole PlayStation.
Pierwszy Evoland był jedną z najciekawszych produkcji niezależnych ostatnich lat i wspaniałym hołdem złożonym gatunkowi jRPGów. Zaczynając jako prosta, ośmiobitowa gra w stylu pierwszych odsłon Legend of Zelda, w miarę postępów gracza wprowadzał mechanizmy rozgrywki znane z coraz to nowszych przedstawicieli gatunku japońskich role play’ów. Stopniowo zmieniała się również oprawa graficzna produkcji, przeskakując kolejno w pełne kolorów szesnaście bitów, następnie wczesny trójwymiar, by ostatecznie zakończyć szatą wizualną poziomem dorównującą tytułom z czasów PlayStation 2. Niestety, przy całej swojej wyjątkowości, Evoland miał jedną wadę, dyskwalifikującą go jako pełnoprawną grę i na zawsze szufladkującą produkcję w kategorii zwykłej ciekawostki – jak na RPGa był przeraźliwie krótki. Na poznanie wszystkiego, co przygotowało studio Shiro Games, gracz potrzebował trzech, góra czterech godzin. Evoland 2: A Slight Case of Spacetime Continuum Disorder naprawia najważniejszą wadę swego poprzednika, oferując zdecydowanie dłuższy czas zabawy. Samo to wystarczyłoby, by kontynuacja dziewiczego dzieła francuskich twórców była tytułem udanym, ci jednak przygotowali więcej. Tak bardzo więcej!