Assassin’s Creed: Unity odstaje jakością od znakomitego, w mojej ocenie, Black Flag, lecz - stanowiąc pewne otwarcie nowego rozdziału w historii tej marki – pozytywnie przyczynia się do rozwoju cyklu. Zjecie mnie? Oby nie! O ile można uważać, że niektóre „ficzery” to bezsprzeczna kalka oraz kopiuj-wklej z poprzedniczek, o tyle Ubisoft z odsłony na odsłonę stara się wprowadzać coś nowego. Coś, co nie tylko jest miejscem akcji, kolejnymi znajdźkami oraz bohaterem.
Unity otrzymało, oprócz wspomnianych wyżej elementów, zmianę koncepcji trybu wieloosobowego – zamiast klasycznie rozumianego multika, producenci zaimplementowali do nowego Asasina kooperację. Misje do wykonania z – maksymalnie – czteroosobową drużyną stanowią osobne historie i nie są powiązane ani z głównym wątkiem fabularnym, ani ze sobą nawzajem.
Patent jest jak najbardziej udany i sprawnie wykonany. Za tym idzie również możliwość założenia/dołączenia do klanu, tudzież bractwa, co by zostać bardziej w klimacie. W związku z tym elementem deweloperzy wprowadzili też szereg funkcji socjalny, tabelek i statystyk, więc fani tego typu atrakcji powinni być zadowoleni. Uważam to za zdecydowany atut omawianej gry, ponieważ formuła biegania po poprzebieranych templariuszach na pseudo-otwartych lokacjach wytarła się do bólu.
Jeśli mowa o Assassin’s Creed: Unity, nie można nie wspomnieć o największej bolączce tej gry, a mianowicie słabo zoptymalizowanym silniku. Technologia użyta przez Ubisoft generuje pokaźne tłumy (klonów, co prawda), które w miarę (acz bez szału) imitują wkurzony tłum francuskich przeciwników monarchii. Mimo to dość przyjemnie uciekało mi się przed strażnikami pośród tego ataku tysięcznych kopii kilku modeli mieszczan.
Ach, no i te 20 klatek na sekundę, znikające obiekty, pop-up tekstur na wyciągnięcie dłoni, a także dystans rysowania – to najbardziej skopana część AC w dziejach, potwierdzam. Nawet po gigabajtach łatek spadek płynności to rzecz jak najbardziej normalna i – niestety – akceptowalna.
Mimo wad, Unity ma też kilka zalet. Osobiście bardzo spodobał mi się klimat XVIII-wiecznego Paryża. Choć kolory wydawały mi się zbyt wyblakłe (ewidentnie zabrakło głębi barw), to muzyka oraz efektownie – i powtarzalnie, co boli w końcówce gry – wyglądające wnętrza budynków (szczególnie pałaców) świetnie grają na nastrój i doznania audiowizualne. Jednak z drugiej strony mamy babole techniczne – i jest impas.
Również wątek fabularny nie wydał mi się specjalnie spektakularny. Co prawda, nie spodziewałem się fajerwerków, ale historii Arno przydałoby się ciut mniej przewidywalności. Finał był do bólu sztampowy, zaś po około 70% rozgrywki odniosłem wrażenie, że scenariusz boleśnie ucięto, przez co byliśmy świadkami niekoniecznie logicznego rozwiązania.
Koniec końców w Assassin’s Creed: Unity nie grało mi sięaż tak źle, jak miało to miejsce przy okazji trzeciej odsłony cyklu. Choć różnica jest niewielka, to dla mnie odczuwalna. Klimat, jak to w tym cyklu, ociekał niczym dobry pączek świeżym lukrem, zaś kooperacyjne zadania to – moim zdaniem – jeden z ciekawszych pomysłów, windujący końcową ocenę.
Zapomniałbym – współczesny wątek z Unity to zbrodnia na tej marce.