Istnieją filmy tak złe, że aż są dobre. Zazwyczaj to produkcje wyglądające tak jakby zostały nakręcone na budżecie odpowiadającym kieszonkowemu gimnazjalisty. Nie przeszkadza to jednak w wybiciu się epickim scenom i często przypadkowo komicznym sekwencjom. The Room czy Troll 2 to klasyka do której to omawiany dzisiaj Robo Vampire musi jak najszybciej dołączyć.
Ach, ci kreatywni filmowcy! Mają swoje sposoby na odświeżenie tego czy tamtego gatunku. Wampiry chyba są ciągle modne, więc robią film o wampirach. Ale pseudoromantyczne smęty w poważnym tonie są nudne, więc robią komedię o wampirach - tych specjalnie wielu na rynku nie ma. A jakiej komedii o wampirach jeszcze nie było? Paradokumentalnej komedii na modłę śmieciowych programów typu reality tv. Oto nowozelandzkie Co robimy w ukryciu, które obejrzeć trzeba.
Fenomen wampirów rozpoczął się kiedy do kin weszła ekranizacja serii "Zmierzch" Stephanie Mayer. Dziewczyny w każdym wieku oszalały na ich punkcie i po dziś dzień nie potrafią wyjść z tej niemalże obsesji. Nigdy za bardzo tego nie rozumiałam, choć z początku byłam jedną z fanek wspomnianej serii, jednak książkowej, kinowa w ogóle do mnie nie przemawia. Jest w nich coś co powoduje istny szał, a to z kolei nakręca kolejne denne i niemalże identyczne produkcje czy serie. Nie rozumiem tego i zamierzam wyjaśnić dlaczego.
Każdy z nas prędzej czy później musi wybrać miejsce na następne spotkanie z dziewczyną. Może to być restauracja, park czy kino. Skupiając się na tym ostatnim, nawet przy naprawdę podobnych gustach nie jest łatwo wybrać coś, z czego każdy będzie zadowolony. Tak oto przedstawiam jeden film i dwa różne punkty widzenia.
Tak się jakoś złożyło, że w ostatnich latach wampiry stały się szalenie popularne, jednocześnie tracąc wiele ze swojego mrocznego pochodzenia. Nie są już straszliwymi , żądnymi krwi potworami, ale raczej miłymi istotkami, górującymi nad śmiertelnikami wiekiem i mądrością, które co prawda od czasu do czasu muszą coś „przekąsić”, ale w żadnym wypadku nie ma mowy o krzywdzeniu przy tym ludzi (pamiętacie dziwne fascynacje łabędziami niejakiego Edwarda Coolena?). Trend to przerażający, w który częściowo (całe szczęście, że tylko częściowo!) wpisuje się jedno z moich ulubionych anime, Black Blood Brothers.
Nieumarłych zna każdy gracz, każdy miłośnik fantasy i wielu kinomanów. Ze wszystkich stron atakują nas hordy mniej lub bardziej przegniłych osobników. Większość chciałaby posilić się naszymi mózgami, inni łakną naszej krwi, a reszta chce nas wszystkich przelecieć i zaciągnąć przed ołtarz. Dla każdego coś miłego! Problem w tym, że gdzieś się zagubiła groza, która do niedawna była nieodłączną towarzyszką wszystkich nieumarłych.
Od lat trwa moda na zombie. W szczególnej mierze dotyczy ona kinematografii oraz elektronicznej rozrywce. Skąd się ona bierze? Prawdę mówiąc nie mam kompletnego pojęcia, bo ja nie widzę w nich kompletnie nic ciekawego. Nie twierdzę oczywiście, że gry tudzież filmy z nieumarłymi bestiami muszą być z ich powodu złe, ale jeśli przyjrzeć się tym istotom, to naprawdę nie wykazują się one niczym szczególnym. Wampiry, czy też wilkołaki są dla mnie o wiele ciekawszymi stworami. Poniżej dowiecie się dlaczego.
Kilka tygodni temu pojawiła sie gra BloodRayne: Betrayal, czyli kontynuacja nieco zapomnianej serii o przygodach tytułowej wampirzycy. Ku zaskoczeniu graczy, produkcja cechuje się inną stylistyką i gatunkiem. Zamiast gry akcji TPP dostaliśmy dwuwymiarowe połączenie platformówki ze slasherem. Czy za tym rozczarowaniem kryje się coś interesującego?
Z okładki patrzą na mnie czerwone oczy. Mają taki wyraz, jak oczy moich kotów, proszących o jedzenie. To chyba nie jest najlepsza rekomendacja dla książki o wampirach, ale nie oceniajmy po pozorach. „Księga wampirów” przedstawia legendy z różnych stron świata: i tych bliższych jak Niemcy Irlandia czy Grecja i tych dalszych jak Brazylia, Meksyk albo Filipiny.