Fani japońskich gier role playing muszą być zadowoleni z tego co oferuje im Nintendo Switch. W półtora roku konsolka wielkiego N stała się domem dla masy świetnych przedstawicieli tego ciągle popularnego gatunku. Na szczęście od przybytku głowa nie boli. Zwłaszcza jeśli na konsoli ląduje taka perełka jak Xenoblade Chronicles 2: Torna ~ The Golden Country.
Przed Ultimate pojęcie o Super Smash Bros. miałem bardzo nikłe. Kiedyś z ciekawości zagrałem parę godzin w pierwowzór na emulatorze Nintendo 64, później zaś mój kontakt z serią ograniczał się do, uwaga, czytania artykułów na temat związanej z nią sceny e-sportowej. Nie żebym z wypiekami na twarzy śledził streamy, czy podziwiał kosmiczne zagrywki najlepszych graczy. Kierowało mną to samo, co kieruje osobami oglądającymi w sieci urywki z japońskich teleturniejów – perwersyjna potrzeba podziwiania dziwactwa. No bo jak to tak – ci ludzie w to grają na poważnie? Moje żałośnie krótkie doświadczenie ze Smash Bros. podpowiadało, że jeśli jest już to jakaś bijatyka, to taka z dopiskiem „imprezowa”… A wszyscy dobrze wiemy, że produkcje skrojone pod imprezy ani głębią, ani balansem rozgrywki nie grzeszą. Wyobrażacie sobie rozgrywany na serio turniej w Mario Party albo Wii Sports, z nagrodami pieniężnymi za pierwsze miejsca? Bo ja nie.
Nie można jednak całe życie spoglądać w otchłań tak, żeby i ona nie spojrzała w nas. W moim przypadku wystarczyło kilka lat – najpierw straciłem rachubę w ilości przeczytanych przeze mnie tekstów o Smashu, a szybko potem straciłem jakiekolwiek opory przed kupieniem odsłony serii na własność. W związku z tym gdy tylko Nintendo zaczęło powoli rozpędzać lokomotywę hype’u na premierę Ultimate, ja w ułamku sekundy wskoczyłem na jej pokład i sam chwyciłem za łopatę, żeby dorzucić odrobinę węgla do pieca (czytaj: rzucałem się na każdy nowy zwiastun i nie szczędziłem łapek w górę). Nie miałem pojęcia, jakie będą skutki tej pochopnej decyzji. Skąd mogłem wiedzieć, że po odpaleniu SSBU wsiąknę na ponad sto pięćdziesiąt godzin, po czym zacznę pisać tekst przyrównujący tę łupankę do jednej z najbardziej rewolucyjnych gier ostatniej dekady?
Switch powoi staje się wysypiskiem, gdzie każdy wydawca wyrzuca swoje stare gierki z katalogu. W przeciągu ostatnich miesięcy na systemie Nintendo pojawiła się masa starszych i naprawdę starych tytułów. Gry dostępne na konsolach poprzedniej generacji nagle trafiają na Switcha. Nie ma w tym nic złego, ale trochę dziwnie patrzy się na listę premier na najnowszą konsolę, gdzie większość gier jest ma tyle lat co moi rodzice. Teraz do listy staroci trafiających w końcu na Nintendo dołącza Battle World: Kronos.
Kilkadziesiąt lat istnienia branży gier wideo przyniosło nam masę nietuzinkowych bohaterów. Wiecznie głodna żółta kulka szukająca owoców, wiecznie głodna różowa kulka połykająca swoich przeciwników w całości, bardzo szybki jeż czy wąsaty hydraulik to zaledwie kila przykładów z galerii growych osobowości. W moim odczuciu jednym z bardziej zakręconych bohaterów jest głaz z gry Rock of Ages. No ale jak ktoś wymyślił grę o toczeniu się i niszczeniu wszystkiego co napotka się na swojej drodze to trudno nie wybrać wielkiego kamora jako bohatera. Teraz na Nintendo Switch ląduje port Rock of Ages 2. Ciekawe czy głaz z tej gry nadal pozostanie moim ulubionym głazem. W końcu konkurencja jest pokaźna.
Od jakiegoś czasu panuje moda na eSport. Co druga gra na rynku ma ambicje stania się kolejnym tytułem, który zdominuje rozgrywkę online. Ma to sens w końcu turnieje, tysiące godzin streamów to dobra reklama danego produktu, która zapewnia mu dłuższą żywotność. W większości wypadków plany podboju eSportu kończą się fiaskiem i dany tytuł zostaje zapomniany zanim ktoś zdąży wymówić na głos jego nazwę trzy razy. Każdy jednak próbuje swoich sił. Dlatego nie zdziwiło mnie specjalnie pojawienie się na rynku Puyo Puyo Champions. W końcu Switch może okazać się podatnym gruntem do wszelkiej maści eSportów. Tylko czy najnowsza gra o kolorowych żelkach ma szanse przyciągnąć do siebie graczy na dłużej?
Nintendo Switch to swego rodzaju fenomenom. Powrót do czasów, kiedy na konsole Wielkiego N wędrowała większość tytułów dostępnych na rynku. Maszynka sprzedaje gierki tak dobrze, że przeróżni wydawcy serwują nam porty swoich starszych gierek. Co chwilę słyszymy o „premierze” jakiejś gry, która pojawiła się na PC lub innych konsolach kilka lat wcześniej. Wszyscy się w to pchając więc musi to być dochodowe przedsięwzięcie. Do grupy niezliczonych portów dołącza teraz Table Top Racing: World Tour Nitro Edition. Ciekawe czy przez kilka lat od premiery oryginalnej wersji gry twórca udało się poprawić wszystkie niedoróbki?
Jestem trochę zdziwiony bo od dobrych kilkunastu lat panuje moda na retro gierki inspirowane stylistykę produkcji z epoki 8 i 16 bitów. Każdego tygodnia pojawiają się kolejne tytuły, które wyglądają i działają jak coś stworzonego na NESa czy SNESa. Ja już dawno zgubiłem się w gąszczu tych produkcji bo trudno je od siebie odróżniać. Teraz na Nintendo Switch pojawia się kolejna gierka tego typu. Tylko czy Aggelos wyróżnia się spośród podobnych produkcji czymkolwiek?
Trzymanie w łapie Colta z pięcioma pociskami w bębenku musi być fajnym uczuciem. Jednak codzienne pojedynkowanie się i nieustanne wyzwania i strzelaniny na pewno są niezwykle męczące. Do tego poza napadami na banki, piciem, rozbojami i spaniem nie ma zbyt wiele do roboty. Dlatego bycie rewolwerowcem w gierkach jest na pewno przyjemniejsze od rzeczywistości Dzikiego Zachodu. Tylko czy na rynku są jakieś fajne gierki o kowbojach? Może warto sprawdzić Hard West?
Dawno temu żyliśmy w epoce, gdzie każda firma starała się mieć własną maskotkę. Każdy starał się o postać rozpoznawalną i automatycznie kojarzoną z daną marką. No i nie miały to być osoby jak Bobby Kotick czy Andrew Wilson. Nintendo wybrało Mario. W przypadku Segi padło na Sonica. Na pececie przez moment byli Commander Keen i Jazz Jackrabbit. Ekipa z Slipgate Studios postanowiła powrócić do lat 90. i zaserwować nam kolejnego bohatera kandydującego do miana maskotki. Tylko czy Rad Rodgers: Radical Edition nie zalatuje naftaliną?
Podroż do nowego kraju może być naprawdę ekscytująca. Zwłaszcza jeśli jest się zakochanym w kulturze tego państwa. Tyle możliwości i okazja by porównać swoje wyobrażenia z rzeczywistością życia w danym kraju. W przypadku graczy i fanów anime miejscem, które wielu chce odwiedzić jest Japonia. Tokyo School Life oferuje nam możliwość wirtualnej podroży do Kraju Kwitnącej Wiśni i poznania kilku dziewczyn. Tylko czy ten symulator randkowania wart jest rozbicia naszej skarbonki?