Legendy Polskie Allegro pod względem muzycznym
Rozmawiamy z Malukah - artystką i kompozytorką uwielbianą przez graczy
Najlepsza muzyka w grach: The Elder Scrolls IV: Oblivion
Retro electro, czyli elektronika z VHS kontraatakuje!
365 dzień na Ziemi, czyli mój rok na Gameplay'u.
Jak wydawane są soundtracki z gier (dyskusja) - Słowo na niedzielę(44)
Czytanie o albumach, które wywołują kontrowersje, jest ciekawe. Tym ciekawsze, im mniej emocjonalnie zaangażowany w twórczość zespołu jest czytelnik. Pisanie o takich dziełach też jest interesujące. Szósty album Anglików z Bring Me The Horizon - amo - jest właśnie taką płytą. Podzielił słuchaczy, udobruchał krytyków i zapewne wyśmienicie się sprzeda. A dlaczego? Bo jest przystępny i popowy, podczas gdy początki zespołu to darcie gęby i mocarne riffy. A ja, jako ktoś mało zaangażowany emocjonalnie, na to - sprawdzam!
BMTH poznałem względnie niedawno, bo trochę ponad rok temu. Byłem świadomy istnienia zespołu, ale wizerunek emo-chudzielców, co nie potrafią śpiewać, do mnie nie przemawiał. Przyznaję jednak, że album Sempiternal pokazał fajną równowagę między mocnym graniem, a spokojniejszą, nieco elektroniczną stroną muzyki. Młodszy That's the Spirit jeszcze wyraźniej skręcił w kierunku krainy łagodności. Trzy poprzednie płyty mnie nie obchodzą, a ta nowa, amo, mnie zaskoczyła. Pozytywnie.
Jeszcze przed chwilą było ciepło, aż tu nagle braknie czasu na załatwienie wszystkich świątecznych prezentów. Druga połowa grudnia oznacza początek czasu wszelakich podsumowań - tradycyjnie zaserwuję Wam superancko subiektywne zestawienia najlepszej muzyki i najlepszych filmów. Zacznę od tego pierwszego.
2018 był dobrym rokiem dla muzyki pod kątem długo oczekiwanych wydawnictw starych wyjadaczy, a także nowości i odkryć. To podsumowanie podzieliłem na kilka części, w których przedstawiam albumy warte uwagi, takie naprawdę dobre i te najlepsze. I będą też kategorie specjalne. Oczywiście całość zahacza głownie o różne gitary, hałasy, alternatywy i szczyptę elektroniki.
Do niedawna nie byłem nigdy za granicą, ani nie leciałem samolotem, ale w końcu przestałem się bać i postanowiłem urzeczywistnić dwa swoje marzenia.
Pierwszym z nich było zobaczenie na scenie wirtualnej piosenkarki, Miku Hatsune, na punkcie której odbiło mi za sprawą kilku gier rytmicznych z jej udziałem. W ciągu kilku ostatnich lat, gdy szukałem jej teledysków do wpisów, w których wystąpowała natrafiłem na wiele kawałków Miku na żywo. Zacząłem się więc zastanawiać: Jak to jest bawić się na koncercie piosenkarki, która nie ma fizycznej formy? Te myśli towarzyszyły mi przez długi okres czasu. W głowie zakołatała nawet szalona myśl, o tym, że kiedyś wybiorę się na jej koncert, żeby poznać odpowiedź na nurtujące mnie pytanie. To były tylko takie puste rozważania, bo żeby zobaczyć Miku na scenie musiałby najpierw przyjechać z koncertem do Polski.
Wielu z Was zapewne wie, że jeden z gitarzystów zespołu Rammstein, Richard Z. Kruspe, wypełnia sobie czas poza macierzystą formacją robiąc muzykę pod szyldem Emigrate. A jeśli do tej pory nie wiedzieliście, to teraz macie okazję, by nadrobić trzy płyty tego zespołu, łącznie z najnowszą - A Million Degrees - której dotyczyć będzie ten tekst.
Fajnie jest, jeśli solowe projekty muzyków kojarzonych z danym gatunkiem, wychodzą poza oczywiste ramy i proponują coś więcej. Rammstein jest głośny, kanciasty, raczej pozbawiony finezji, wszystko tam jest metalowe i płonie (nowej płyty spodziewamy się w przyszłym roku i sprawdzimy, czy germańska zabawa trwa dalej). Emigrate proponuje muzykę łagodniejszą, bardziej radiową, ale nadal zanurzoną w rocku i - okazjonalnie - metalu. Czyli niby to samo, ale jednak inaczej. I tylko po angielsku. I Richard śpiewa. No i raczej nie dla zatwardziałych fanów R+.
The Smashing Pumpkins to ekipa, która nigdy nie zdobyła naprawdę wielkiej popularności, ale od lat trzymają się swego i grają i nagrywają, mimo dramatów i mimo ego lidera. Billy Corgan kiedyś był alternatywny i zadziorny, dzisiaj przypomina trochę łysego wujcia trzymającego się blasków minionej chwały. No i podobno jest strasznie przewrażliwiony na własnym punkcie. Ale udało mu się dogadać z większością oryginalnego składu (ich ostatnia płyta do świetna Machina z 2000 r., potem były przerwy, powroty i nagrania różnej jakości) i dynie oficjalnie wróciły z nową płytą. Album jest króciutki, ale za to ma ogromny tytuł - Shiny and Oh So Bright Vol. 1/LP: No Past. No Future. No Sun.
Osiem nowych utworów i 30 minut muzyki to niewiele, ale lepiej pozostawić słuchaczy z niedosytem, niż przeładować ich nadmiarem twórczości. Podobna taktyka nieźle sprawdziła się na poprzednim albumie (tam utworów było 9, ale jeden to takie truchło, że mogłoby go nie być) i daje radę również tym razem.
Jakie The Prodigy jest, każdy wie. Głośne, basowe, dynamiczne i szalone. W latach 90-tych brytyjski zespół rozwalił scenę muzyki elektronicznej i szybko stał się synonimem ambitnego podkładu dźwiękowego do każdej szanującej się imprezy (a The Fat of the Land to do dziś jeden z najlepszych albumów w ogóle). W 2009 roku Liam Howlett i koledzy zaliczyli taki porządny powrót po kruchym okresie na przełomie wieków ii wraz z albumem Invaders Must Die pokazali się z dobrej strony. W 2015 roku zrobili to samo, tylko wyszło im dłuższe i równie solidne coś (The Day is My Enemy). No i teraz znowu. No Tourists to album-ksero - część trzecia Invaders, i jednocześnie część druga The Day. Czy to dobrze?
10 nowych utworów, 37 minut muzyki, zero opierdzielania się. Nowe Prodigy zasuwa jak dobrze naoliwiona rave'owa, big beatowa, drum'n'bassowa maszyneria i udowadnia, że w tym gatunku lata 90-te mają się dobrze i nigdy nie znikną. Od pierwszego singla, otwierającego cały album kawałka Need Some1, wiadomo, czego oczekiwać i dokładnie to dostajemy.
ALE.
Mam takie wrażenie, że każdy tekst o "nowej" Nosowskiej trzeba zacząć nakreślając obecną kondycję artystki - wspomnieć o gorzkich, ale zabawnych filmikach na Instagramie, zbudowanej na ich podstawie książce, o zawieszeniu działalności grupy Hey i ogromnych zmianach w prywatnym życiu wokalistki. I ja to rozumiem - przecież wszystko to bezpośrednio wpłynęło na kształt i brzmienie płyty Basta. A gdyby tak spróbować się od tego odciąć i napisać o krążku jako niezależnym muzycznym bycie?
Basta to siódmy solowy album Katarzyny Nosowskiej, na który fani czekać musieli ponad 7 lat. Wszystkie wydawnictwa sygnowane samym nazwiskiem wokalistki dosyć grubą kreską odcinały się od stylu Heya. Macierzysta formacja to rock, a później szeroko pojęta alternatywa, ale nadal mocno zakorzeniona w świecie gitar i perkusji. Nosowska zaś elektroniką stoi - z czasem te jasne różnice nieco się zatarły (płyty Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy! Heya i UniSexBlues oraz Osiecka Nosowskiej leżały całkiem blisko siebie), ale Basta mówi jasno - jestem tak inna, jak to tylko możliwe, a wyraźny, syntetyczny rytm jest sednem mego brzmienia.
Gdy mowa jest o zespole względnie nieznanym i komuś zależy na tym, by inni się nim zainteresowali, to najprostszym sposobem jest uciec do szybkiego porównania z innymi grupami. Black Peaks w swojej tegorocznej odsłonie brzmi jak efekt upojnej nocy między Mastodonem i zespołem Soen, podczas której w tle leciały płyty Deftones. All That Divides to kawał solidnego albumu, który powinien trochę namieszać w alt-metalowym światku.
Grupę Black Peaks poznałem przy okazji niezłego debiutu zatytułowanego Statues. Srogie riffy, melodyjny śpiew i krzyki dały jasno do zrozumienia, że panowie lubią kombinować i łączyć kontrastowe dźwięki. Ale dopiero ten drugi album pokazał, że jego autorzy są gotowi atakować szczyty.
Bardzo nie lubię reggae. Ten gatunek muzyki mógłby dla mnie nie istnieć. Zdarza się jednak, że okazjonalne elementy dźwiękowe kojarzące się z plażami Jamajki jestem w stanie tolerować. Łódzki zespół Power of Trinity na swoich płytach łączył rock z delikatnym powiewem reggae. Nigdy w ich twórczość się nie zagłębiałem i jestem w stanie powiedzieć tyle, że ich drugi album (Loccomotiv, z dosyć znanym singlem Chodź ze mną, jest w przynajmniej połowie niezły). Pozostałe dwa po mnie spłynęły i nie wiem nic, nie znam się, nie interesuję się. Aż tu nagle i znienacka wjeżdża płyta numer cztery i okazuje się warta uwagi w zasadzie w całości. Ultramagnetic to bardzo miła niespodzianka na rodzimym rynku przystępnego gitarowego grania, na której krótką recenzję niniejszym zapraszam.
Album, który dla wielu ludzi po 30-tce stał się jedną z furtek do cięższego grania 20 sierpnia właśnie skończył 20 lat. Follow the Leader grupy Korn to prawdopodobnie najbardziej znany i najbardziej utytułowany krążek wpadający do szufladki z etykietką nu metal i przy okazji największy sukces zespołu. Tryb nostalgii: włączony. Powspominajmy.
Do starego Korna dosyć rzadko wracam, a jeśli już, to najczęściej do albumu Issues. Jednak za każdym razem, gdy panowie wydają coś nowego, przypominam sobie wybrane hiciory sprzed lat, również te z Follow the Leader. Całej płyty jednak nie słuchałem przez ładnych kilka lat i po takiej przerwie nie boję się użyć słowa "klasyk".