Sekrety serii Dragon Age
Wszystkie grzechy Gothica. Jakim cudem tak źle zaprojektowana gra zdobyła tylu wiernych fanów?
Klasyczne CRPG i ich droga ku zapomnieniu
Postacie, dialogi, wybory - dywagacje o grach cRPG.
Pen & Paper #2. O tworzeniu postaci
Hej zagrajcie muzykanty! O bardach, skaldach i kapelach w grach RPG
W gatunku RPG Dragon Age bez wątpienia jest jedną z najpopularniejszych (a z pewnością najlepiej sprzedających się) marek ostatniej dekady. Wprawdzie nie darzę jej przesadnie ciepłymi uczuciami, jednak ograłem wszystkie jej odsłony i dużą (jeśli nie większą) część wydanych do nich dodatków. Choć gry spod znaku Dragon Age prezentują różny poziom – zarówno w formie, jak i treści – to o każdej można napisać coś ciekawego. W niniejszym tekście mowa głównie o tym, co mogło być, a nie było z tego czy innego powodu. Zapraszam zatem do lektury wszystkie osoby, którym spoilery niestraszne.
Intruz to trzecie i ostatnie fabularne rozszerzenie do Dragon Age: Inkwizycja, Gry roku 2014 według czytelników serwisu gry-online.pl. Dodatek zamyka historię rozpoczętą w Inkwizycji i kładzie fundamenty pod kolejne odsłony serii Dragon Age. Za cenę około 60 złotych po raz kolejny możemy wyruszyć w podróż po świecie Thedas i rozwiązać toczące jego mieszkańców problemy.
W świecie Blackguardsspędziłem dobre kilkadziesiąt godzin. Wykonałem mnóstwo questów, poznałem wiele postaci i zwiedziłem sporo miast. Byłem więźniem, zbiegłym skazańcem, później gladiatorem, chłopcem na posyłki, a na końcu nawet wybawcą świata. Teoretycznie taka długa przygoda powinna obfitować w pamiętne sceny, które później mógłbym przez lata wspominać. Tutaj jednak tak nie jest.
My, polscy gracze, jesteśmy gromadką podzieloną i często posiadającą skrajnie odmienne gusta i preferencje. Są jednak nieliczne rzeczy, które łączą większość z nas, jak choćby fakt, że w przeciwieństwie do naszych kolegów z Zachodu nie gramy prawie w ogóle w Halo. Innym przykładem jest kult Wiedźmina, jaki wykształcił się wśród nas na przestrzeni lat, choć nie o tym specyficznym zjawisku będzie mowa w niniejszym tekście, a o grze, która 8 lat temu, 26 października 2007 roku, dała mu początek, czyli pierwszym Wiedźminie. Powspominajmy zatem umiarkowanie odległą przeszłość i sprawdźmy, jak po ośmiu jesieniach na szlaku ma się dziadek Wiedźmina 3: Dzikiego Gonu.
Niecałe 63 godziny na przestrzeni ponad 4 miesięcy*. Aż tyle czasu zajęło mi dotarcie do finału Wiedźmina 3, a dobrze wiem, że do odkrycia pozostało jeszcze mnóstwo znaków zapytania i kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt, zadań pobocznych. I gdy tylko na rynku pojawią się obiecane duże rozszerzenia, z rozkoszą wrócę do Dzikiego Gonu i ujrzę to, co jest na razie dla mnie tajemnicą. A póki co jeszcze buzują we mnie różne emocje, z których smutek (o dziwo!) jest chyba najsilniejszą. Bo Wiedźmin 3 wspaniały jest!
Baldur's Gate II: Cienie Amn to bezdyskusyjnie jeden z absolutnie ponadczasowych klasyków komputerowych gier RPG i zarazem jedna z ciekawszych pozycji w gatunku. Kontynuacja przełomowych Wrót Baldura ujrzała światło dzienne 22 września 2000 roku (1 grudnia nad Wisłą), od samego początku zbierając bardzo wysokie, zasłużone bądź co bądź, noty. Choć operujące sprawdzonymi schematami Cienie Amn właściwie nie stanowiły żadnej rewolucji pod względem fabularnym czy mechanicznym, to ogrom świata przedstawionego i liczebność zamieszkujących go postaci robią wrażenie do dziś, zwłaszcza że nie są one generowane losowo czy zaprojektowane „na sztukę”. Masa zawartości podana w przystępny (jak na swój czas) sposób sprawiła, że gry RPG do dzisiaj mierzy się miarą Baldur's Gate II, a deweloperzy często wskazują dzieło BioWare jako źródło inspiracji i wzór. Jako że dzisiaj obchodzimy okrągłą, bo 15. rocznicę wydania Baldur's Gate II: Cienie Amn, zapraszam do lektury niniejszego tekstu, który popełniłem specjalnie na tę okazję. Dołożyłem wszelkich starań, aby każdy mógł znaleźć w nim coś dla siebie – zarówno weterani, jak i początkujący.
Wstęp
Przez dłuższy czas śledziłem jednym okiem karierę Wiedźmina 3, tego beniaminka wszystkich polskich serc. Oglądałem fragmenty rozgrywki, czytywałem recenzje i komentarze. Myślałem sobie: „no, kolejne przyzwoite cRPG z rozdętą ponad miarę kampanią reklamową”. A potem zagrałem. I ogarnęła mnie zgroza. Zawczasu już przyzwyczajony byłem do braku jakichkolwiek merytorycznych treści w artykułach produkowanych przez wiodące w branży portale i czasopisma, przywykłem do tego, że zalety każdej głośnej produkcji zwykło się karykaturalnie uwypuklać a wad bezczelnie nie dostrzegać. Ale pierwszy raz zetknąłem się z przypadkiem, gdy próbowano jako świetne cRPG sprzedać coś, co cRPG-iem nie jest prawie w ogóle.
Obrony takiej właśnie tezy zamierzam podjąć się w tym artykule: Wiedźmin 3 nie jest grą cRPG. Wiedźmin 3 nie jest, być może, grą złą, ale z całą pewnością nie jest to gra w odgrywanie ról.
Będę czepiał się, marudził i narzekał, od razu to deklaruję. Dawno nie miałem okazji natknąć się na grę z jednej strony solidnie reprezentującą dany gatunek, a z drugiej zawierającą tyle rzeczy do poprawienia lub zmiany. Blackguards zasłużyło więc sobie na własny tekst, poświęcony wszystkim niedoróbkom i rozwiązaniom, które bym wywalił, zmodyfikował lub usprawnił. Zdaję sobie sprawę, że to nie produkcja AAA i nie powinienem od niej wymagać perfekcji, ale mimo wszystko mam wrażenie, że pewne rzeczy można było przygotować lepiej. To zaczynajmy.
Mimo dwóch tekstów traktujących o sekretach serii Mass Effect, które całkiem niedawno popełniłem, trylogia o Komandorze Shepardzie i załodze fregaty Normandia wciąż skrywa kilka interesujących tajemnic, jakie łatwo przeoczyć. Łacińska sentencja głosi: omne trinum perfectum, dlatego też przygotowałem trzecią i ostatnią część „Sekretów trylogii Mass Effect”. W niniejszym wpisie odkopuję smaczki nie tylko z samych gier, ale także wyjaśniam to i owo w oparciu o inne wydawnictwa, w tym komiksy i mobilnego spin-offa na iOS. Zapraszam do lektury wszystkich niebojących się spoilerów fanów cyklu Mass Effect.
Kurz po głośnej premierze Wiedźmina 3 zdążył już opaść, ucichły też werble i fanfary. Po intensywnej i pełnej fajerwerków przygodzie, która wyjęła mi z życiorysu wiele godzin (boję się nawet sprawdzać, jak wiele), zasiadłem w końcu do pisania recenzji. Rodzime studio CD Projekt RED kazało nam czekać całe cztery lata na kontynuację najbardziej przebojowej serii w historii polskiej branży gier, ale zdecydowanie było warto cierpliwie znosić kolejne obsuwy – oto wreszcie mamy produkcję, której nawet weterani game designu z wielkimi budżetami wydawniczych gigantów mogą nam zazdrościć. I choć duma z nadwiślańskiej myśli gamingowej może nas rozpierać, to nie popadajmy w samo zachwyt – Dziki Gon niestety zabłądził w swojej drodze do ideału.