Guns, Gore & Cannoli 2 (PS4) - eks-gangster bohaterem wojennym
Deus Ex: Rozłam Ludzkości - recenzja gry tylko i aż bardzo dobrej
Sleeping Dogs: sandbox niemal idealny w oczekiwaniu na GTA V
Gry MMO w które grałem i jak się w nich bawiłem (wersja uaktualniona 2014).
Wielka tajemnica - recenzja Kara no Shoujo
The Solus Project (PS4) - w poszukiwaniu drugiej Ziemi...
Wydanie tak świetnego prequela, jakim okazał się być Bunt ludzkości, może być dla twórców błogosławieństwem i przekleństwem. Wszyscy oczekiwać będą, że kolejna część serii będzie przynajmniej tak samo dobra. Deus Ex: Rozłam ludzkości stara się, jak może, ale w ostatecznym rozrachunku poprzednika nie przeskakuje. Wszystko niby jest na swoim miejscu, ale widać tu pewne braki, na które uwagę zwróci nawet najbardziej pobłażliwy gracz.
Ocenę, jaką nowemu Deusowi wystawiłem, widać z boku, zatem jasne jest, że Rozłam ludzkości mimo wszystko bardzo mi się podobał. Ale chyba po prostu oczekiwałem gry roku, więc lekki zawód pozostaje. Tegoroczny DX kontynuuje historię obdarzonego niskim głosem, zblazowanego człowieka od zadań specjalnych, Adama Jensena, który z ochroniarza stał się agentem (i to podwójnym!), a jego zadaniem znowu będzie wyśledzenie konspiracji Iluminatów zagrażającej pokojowej koegzystencji ludzi z wszczepami i tych bez usprawnień.
Tom Clancy’s The Division walczy o przetrwanie w obliczu malejącej liczby graczy. Najpierw poprawiono kluczowe błędy endgame’u łatką 1.4, a niedawno miała miejsce premiera opóźnionego dodatku Survival. Jeśli ktoś odłożył The Division na bok, zniechęcony bezowocnym, powtarzalnym grindem, to warto dać nowej zawartości szansę. Raczkujący gatunek loot shooterów polega na systematycznym dodawaniu nowych wyzwań i wydaje się, że tym razem autorzy trafili w dziesiątkę! W jednej misji upchano ogromną swobodę działania, presję czasu, autentyczne wybory moralne, walkę z minibossem i mnóstwo stopniowo dawkowanych emocji. Na dokładkę spotykamy tu chyba najlepszą sztuczną inteligencję w grach i totalne zatarcie granicy pomiędzy rozgrywką solową, coopem i multiplayerem.
Tyranny spadło na fanów gier fabularnych jak grom z jasnego nieba – przez długi czas najnowszą produkcję studia Obsidian Eterntainment otaczała aura tajemnicy, w niczym nie przypominająca długiego nakręcania oczekiwań i kolejnych obsuw towarzyszących produkcji ubiegłorocznego Pillars of Eternity. Rozczarowany poprzednią propozycją Obsidianu, do Tyranny podchodziłem sceptycznie i ostrożnie, bojąc się wziąć kota w worku. Ostatecznie skusiłem się na zakup w dniu premiery, zachęcony faktem, że nad rzeczoną grą pracowała inna ekipa deweloperska, nie będąca pod wodzą Josha Sawyera, a także intrygującą otoczką bycia „tym złym” i to w świecie, gdzie zło zatriumfowało. Ku mojemu zdziwieniu: nie zawiodłem się, a wręcz dobrze się bawiłem, choć do panteonu absolutnych klasyków gatunku Tyranny raczej nie wejdzie. Co mnie urzekło, a co nie do końca zagrało – po odpowiedzi zapraszam do tekstu.
Zazwyczaj pod koniec żywota danej konsoli dostajemy w ramach pocieszenia kilka interesujących tytułów. Są to bardzo często gry, gdzie ktoś decyduje się na odrobinę eksperymentacji. Czasem prowadzi to do innowacji w gatunku. Innym razem dany patent okazuje się niewypałem. Ważne jednak że twórcy decydują się na zrobienie czegoś innego. Z tego powodu Trillion: God of Destruction ma u mnie plusa już na starcie. Ciekawe czy będzie to jedyny pozytywny element tej produkcji?
Retro stylistyka gier niezależnych staje się pewnym problemem. Z jakiegoś powodu twórcy indie masowo produkują tytuły nawiązujące graficznie do 8. i 16. bitowej epoki gier wideo. Z tego powodu przejadło mi się granie w tytuły, które nie dość, że są podobne do gier z lat 90. to jeszcze wszystkie wyglądają tak samo. Efektem takiej sytuacji jest to, że bardzo łatwo jest stracić z oczu interesujące i wartościowe pozycje. Exile's End pojawiło się rok temu na PC i przeszło bez jakiegokolwiek echa. Teraz tytuł ten wylądował na PlayStation 4. Czy gra ta jest na tyle dobra by zostać w końcu zauważonym?
Porównań do filmu Alfonso Cuaróna Grawitacja nie da się uniknąć. ADR1FT to ta sama stylistyka, ten sam klimat i podobny scenariusz. Samotna kobieta na roztrzaskanej w "drzazgi" stacji kosmicznej stara się jakoś wrócić na Ziemię. Rozgrywka kojarzy się trochę z symulatorami chodzenia w stylu Firewatch, do zrobienia jest tu jednak trochę więcej, niż w tego typu tytułach. Rewelacyjnie prezentująca się gra budzi z początku nadzieję na niezwykłą przygodę, ale wyszedł z tego trochę taki film kina europejskiego. Bardzo dobry w swoich założeniach i przesłaniu, ale trudny w odbiorze.
Uwielbiam świetne gry cRPG. Dlatego kiedy zaczynam gadać o PlanEscape Torment, Fallout albo Baldur's Gate tonie potrafię się powstrzymać. Do dzisiaj noszę koszulkę z logo Baldur's Gate II i trzymam kolekcję pudełek moich ulubionych tytułów. Dlatego byłem smutny w czasach kiedy gatunek trochę przymarł na rzecz bardziej konsolowych produkcji. Na szczęście epoka Kickstartera poza masą szmelcu przyniosła ze sobą także powrót gatunku. Teraz gdy zakosztowałem Tyranny, rozumiem dlaczego tak ciężko politykom jest odejście od władzy. Wiem też jak łatwo władza korumpuje. Tylko czy bycie tyranem nie niesie ze sobą masy problemów?
Studio Dontnod ma smykałkę do wykorzystywania niecodziennych motywów w swoich grach. Remember Me to solidna chodzona bijatyka z niezwykle ciekawym (choć stuprocentowo liniowym) motywem manipulacji wspomnień, co jest swego rodzaju wpływaniem na przeszłość i przyszłość postaci. Drugie dzieło Francuzów, Life is Strange, to wariacja na temat interaktywnego filmu i mało wymagającej przygodówki w stylu The Walking Dead, w której motyw wpływania na przebieg czasu wykorzystano dużo lepiej. Ten zabieg, połączony z przepełnionym emocjami scenariuszem sprawił, że ja - podobnie jak wielu innych graczy - oceniłem kompletną paczkę 5 epizodów prawdopodobnie nieco zbyt wysoko.
Cierpienia młodego Wertera to jedna z tych lektur szkolnych, które zapadły mi w pamięć na trochę dłużej. Nie dla tego, że zaintrygowała mnie historia tytułowego bohatera. Przyczyna takiej sytuacji jest dość banalna. Mój nauczyciel bez przerwy nabijał się z emo postaci i tego jak wielkim nieudacznikiem był Werter. Co te wspominki mają wspólnego z recenzowanym tym razem Root Letter? Tylko tyle, że jak zobaczyłem słowo list w tytule gry to pomyślałem o (prawdopodobnie) najsłynniejszej powieści epistolarnej i człowieku, który mnie do niej zraził.
Wydany rok temu dodatek The Taken King zachwycił graczy Destiny ogromną ilością questów, bogatą zawartością i niezłą fabułą, dopełniającą braki z rozczarowującej, podstawowej wersji. Rise of Iron miało zaoferować podobną jakość - nie do końca się to jednak udało. Najnowsze DLC to dość drogi i niestety skromny pakiet kilku nowych misji, przeznaczony dla najbardziej uzależnionych od Destiny fanów. Na szczęście ma też ukrytą niespodziankę.