Moja historia gier platformowych - część 4 - GeneticsD - 26 sierpnia 2015

Moja historia gier platformowych - część 4

Niektórzy z moich znajomych, podobnie zresztą jak prawdopodobnie duża część Was uważa, że platformówki to przeżytek. Myślicie pewnie, że bardzo fajnie, że to one rozpoczęły BUM, ale teraz nie są już nam dłużej potrzebne, nikt ich nie chce. Po co mamy się raczyć 2D lub pseudo 3D, skoro obecnie nadciąga wzmożona popularność na 4D lub 5D. Patrzymy daleko w przyszłość za Oculusem Riftem, chcemy wejść do gry i sami stać się bohaterami. Oczywiście to byłoby naprawdę wspaniałe, a gdyby nadarzyła mi się okazja, żeby przejść jakąś grę, gdzie to ja byłbym główną postacią, nigdy bym nie odmówił.

Równie często usłyszymy, że przypominanie sobie o niektórych grach platformowych to dobra rzecz, bo przecież należy pamiętać genezę, a także całą historię branży gier video, ale tworzenie tych produkcji w czasach dzisiejszych mija się z celem. Ale czy na pewno? Platformówki to gatunek gier, który ma swoich miłośników. Nadal wciąga, bawi i zatrzymuje na długie godziny. Nie mam na myśli tylko weteranów gier, którzy wracają niejako do czasów swojego dzieciństwa. Ci młodsi również powinni chociaż spróbować zasmakować skakania po platformach w 2D.

A więc wszyscy przeciwnicy, spróbujcie powiedzieć, że tworzenie platformówek mija się z celem twórcą tych gier, które dzisiaj przedstawię. Zaczynamy czwartą część Mojej historii... Wszystkie produkcje, zebrane przeze mnie, to istne dzieła sztuki. Każda z tych gier zasługuje na osobny artykuł, ale niestety nie wszyscy się nimi interesują kilka miesięcy po premierze. Największy hype następuje bezpośrednio przed i zaraz po ukazaniu się produktu na rynku. Wtedy też znajdziemy kilka tekstów, które wraz z kolejnymi tygodniami giną gdzieś w czeluściach internetu. Na prawdę szkoda, ale porażający ogrom branży nie pozwala na chwilę wytchnienia. Brak refleksji nad jednym dziełem sztuki. To zdecydowana porażka niezmonopolizowanego rynku, ale zastanówmy się, ile korzyści nam to przynosi.

Zacznijmy więc okres 2011-2015!

Rzut nr 4, czyli współczesność

Jako pierwsza do boju staje platformówka zrobiona w stylu iście baśniowym. Ten świat od razu kojarzy mi się z tolkienowskim światem fantasy, jednakże w trochę inne oprawie. Dzisiaj Śródziemie zostało zdominowane przez filmy Petera Jacksona oraz gry takie jak Cień Mordoru. Możliwe, że wizja znanego powieściopisarza była zdecydowanie inna i bardziej zakrawała w klimatach Trine 2. Ale dlaczego akurat dwójka, skoro była i jedynka, a także trójka. Proste, nie chciałem do tego zestawienia wrzucać kilku gier z tej samej serii, a jedynie wyłowiłem te najsmakowitsze kąski. Według mnie najlepszym produktem studia Frozenbyte była druga z kolei odsłona. Kto jest innego zdania?

Już na pierwszy rzut oka można wywnioskować, że ta magiczna kraina, pozornie piękna i urocza, skrywa jakieś mroczne tajemnice, które będziemy musieli odkryć. Nie odbędzie się to jednak pokojowo, gdyż kraina, którą mamy zaszczyt odwiedzać została najechana, a następnie zdobyta przez ogromne gobliny zdolne do rozwałki na dużą skalę. Cały więc wątek fabularny opiera się na przygodzie trojga postaci, związanych przez los, aby walczyć z niebezpieczeństwem, a przy okazji odnaleźć artefakt niewiadomego pochodzenia zwany Trine. To bezpośrednio łączy się z historią dwóch postaci, Rosabel i Isabel. W oszałamiającym wątku fabularnym nie ma nic niezwykłego, co by chwyciło nas za serce. Powiedziałbym raczej, że jest to przygoda iście fantastyczno-platformówkowa. Prosta, ale ciekawa.

Naszymi protagonistami są więc trzy postaci, Amadeus, Zoya oraz Pontius. Każdy z nich posiada inną profesję, a co za tym idzie, również i umiejętności przydatne w boju, czy podczas pokonywania kolejnych połaci planszy. Amadeus to typowy mag, potrafiący materializować przedmioty, przenosić je oraz bezpośrednio atakować za pomocą czarów. Jest jednak wątły, dlatego powinien zawsze znajdować się poza zasięgiem wroga, by z daleka móc wspierać swoich przyjaciół. Zoya, jak to określają twórcy, jest złodziejką, która najlepiej posługuje się za pomocą łuku oraz ataków z zaskoczenia. Posiada także możliwość szybowania na określoną odległość. Z racji na zdecydowanie najlepszą zwinność, mobilność, postać ta powinna poruszać się ciągle po mapie, nie dając się zaskoczyć przeciwnikom i uderzając bezlitośnie z każdej pozycji. Ostatnią postacią, jak pewnie się domyślacie, musi być typowy tank. Tak też się składa, gdyż Pontius, wojownik to gruba zbroja, ogromny miecz oraz tarcza zdolna zatrzymać największą szarżę oponentów. Najlepiej czuje się więc w zwarciu, kiedy to skupia na sobie największe zainteresowanie przeciwników, by dodatkowe dwie postaci mogły wykonywać swoją pracę.

Podczas rozgrywki mamy możliwość sterowania raz jedną, raz drugą postacią w zależności od wymogów w danej sytuacji. I tutaj wkracza do akcji fakt, który zdecydowanie przebija jedynkę serii na wylot. Trzy postaci? Może w taki razie kooperacja dla trzech graczy w trybie online? W pierwszej odsłonie tego nie było. Dostępna było możliwość gry wspólnej, ale tylko przy jednym komputerze. Ogromny plus dla dwójki!

Trine 2 to głównie skakanie po platformach, walka z przeciwnikami, zdobywanie skarbów oraz rozwiązywanie nieskomplikowanych łamigłówek, które są w pełni satysfakcjonujące. Nie pomyślcie jednak, że produkcję przechodzi się po najmniejszej linii oporu. Produkt niejednokrotnie stawia nas przed ciężkim zadaniem, które jest oczywiście wykonalne, ale wyłącznie przy pewnym skupieniu gracza (bądź graczy).

Elementami dzieła, które zasługują na aprobatę są również grafika oraz udźwiękowienie. Obie te składowe tworzą wspólnie piękny, baśniowy świat, który kolorystyką przyciąga oko każdego zrzędy, a akustycznie stwarza przyjemny klimat oraz atmosferę, pobudzającą do życia największych ignorantów. Zastosowana w grze grafika 2,5D dobrze wykonuje swoją robotę. Animacja postaci została dopracowana, a ich wygląd znacznie poprawiony względem poprzedniej części. Każda lokacja obfituje w pokaźną ilość szczegółów, co przy sporej liczbie odwiedzanych miejsc daje naprawdę ogromny świat. Gwarantuję Wam, że po jednokrotnym przejściu będziecie mieli ochotę na więcej i więcej. Cóż. Istna gratka prosto z 2011 roku. Szczęśliwi Ci, którzy załapali się na przecenę na Steamie! Przeceniona wersja zawierała DLC oraz dodatkowy poziom. Czy ktoś z Was zdołał kupić Trine 2 Complete Story w trakcie przeceny?

Kolejna produkcja, którą Wam przedstawię posiada dość ciekawą i przyjemną historię. Dobrze jest czasem poczytać o tego typu przygodach już samych twórców z ich dziełem, ponieważ wtedy okazuje się, że nawet my sami możemy osiągnąć sukces, jeżeli się postaramy (No i z odrobiną szczęścia). A więc Tom Brien w 2011 roku stworzył typowo flashową produkcję dla portalu Newgrounds. Była to mała, krótka platformówka, która w pełni opierała się na internetowych memach, a w tym głównie na No time to explain, co stanowiło tytuł dzieła. Ciekawa produkcja przyciągnęła graczy z całego świata i kiedy w znikomym czasie produkt miał na koncie ponad 405 tysięcy wyświetleń, Tom Brien postanowił stworzyć pełną wersję gry razem z Alexem Nichiporchikiem. W końcu kiedy praca zaczęła się pełną parą okazało się, iż aby stworzyć coś naprawdę porządnego potrzebne są pieniądze, zatem twórcy zwrócili się o pomoc do graczy na portalu Kickstarter. Docelową kwotą potrzebną na produkcję było 7 tysięcy dolarów, które zostało osiągnięte zaraz po 24 godzinach od dodania projektu. W ostatecznej fazie zebrano ponad 26 tysięcy dolarów. Ciekawą sprawą jest również fakt, iż 2 tysiące dolarów zostało ofiarowanych przez twórcę gry Minecraft, Markusa Persson.

W tym momencie produkt można otrzymać na PC z systemem Windows, Mac, a także na konsoli Xbox One (stworzona została w całości w środowisku Unity), gdzie według mnie w pełni rozwija skrzydła, ale to tylko moja opinia. Od prostej gry platformowej do produkcji obecnej na konsoli nowej generacji? Ktoś z nas nie chciałby przejść takiej drogi?

A więc przechodząc do samej rozgrywki. Jako protagonista znajdujemy się w domu, gdzie w pewnym momencie zostajemy odwiedzeni przez nas samych z innego wymiaru. Druga postać wypowiada słynne słowa: No time to explain! I w mgnieniu oka znika zabrana przez straszliwego potwora, który teraz znalazł się w naszym domu. Nie zastanawiamy się długo, chwytamy upuszczoną broń i rzucamy się w wir przygody. Zapewniam, że wciągnie Was ona i przy nawet jednokrotnym posiedzeniu przejdziecie ją z wypiekami na policzkach. Sama fabuła opiera się na uratowaniu własnego ja z przyszłości, co oczywiście skutkuje takimi zjawiskami jak podróż w czasie, paradoks dziadka, czy alternatywne rzeczywistości. Lubicie czasem pogłowić się, co by było gdyby? Próbować odkręcić nieco zniekształconą przyszłość? Ta produkcja jest dla Was!

tinyBuild Games postarało się, aby platformówka był bardzo dynamiczna. Efekt ten został osiągnięty dzięki broni laserowej, która oprócz zadawania obrażeń przeciwnikom, pomaga nam również przedostawać się z jednej strony planszy na drugą. Na całe szczęście jest tutaj obecny side-scroll przez, co cała rozgrywka ma jakikolwiek sens. Bez tego elementu zręcznościówka szybko umarła by śmiercią naturalną. Zatem w zależności od poziomu w różny sposób posługujemy się laserem. Możemy zrobić z niego shotguna, wypalić dziurę laserową w oponencie lub odbijać się od ścian. Dzięki tej ostatniej zdolności niektórym graczom na myśl może przyjść Super Meat Boy. Poprawcie mnie, jeżeli się mylę. Całą grę podkręca jeszcze oprawa audio, gdyż to dzięki niej orientujemy się, że faktycznie nie ma czasu na zwłokę i trzeba ratować świat, a raczej nas samych. Muzyka została stworzona przez MrFuby'ego i jest dostępna na iTunes.

Przez całą rozgrywkę na nasze życie czyha wiele niebezpieczeństw. Pomijam już te ogromne, zmutowane kraby, rekiny, czy inne potwory, ale także i pułapki, przeszkody, które zdecydowanie utrudniają życie.

Filarem tej produkcji jest jednak kuriozalność oraz spora dawka internetowego humoru. Od samego początku widać, że właśnie z internetu zostało wykorzystanych wiele pomysłów i przekształconych w taki sposób, iż każdy z nas, przeciętnych użytkowników, jest w stanie rozpoznać jaki motyw/mem w danym momencie chodził po głowie twórcy.

Elementem, który jako ostatni zadecydował dla mnie o wpleceniu No time to explain do mojej listy jest możliwość gry z przyjaciółmi przed jednym telewizorem, bądź ekranem komputera. Maksymalnie do czterech graczy. Rozgrywka zyskuje wtedy zdecydowanie i wciąga graczy siedzących na kanapie lub przy biurku na dobre kilka godzin. Najważniejsze jest to, iż po sesji z tym produktem nie odnosimy wrażenia, iż straciliśmy czas. A to w połączeniu ze świetną zabawą jest przecież najważniejsze, prawda?

Następna z kolei gra to produkt prosto z ogromnego Ubisoftu. Kto by pomyślał, że kolos tworzący produkcje typu triple A nie pójdzie w komercję i nie zafunduje nam jeszcze jednego Assassin's Creeda, a piękną platformówkę? Widocznie ogromny koncern postanowił zabłysnąć, czymś świeżym, więc grupa trzydziestu osób pod przewodnictwem Patricka Plourde, który miał swój udział przy tworzeniu Far Cry 3 oraz serii o wspomnianych wcześniej skrytobójcach została wyznaczona do stworzenia czegoś znakomitego.

Zacznę może od tego, co najbardziej rzuca się w oczy. Grafika. Dla mnie wprost idealna, nowatorska. Szperam w swoim umyśle i naprawdę nie potrafię sobie przypomnieć jakiejś gry zrobionej w podobnym stylu. Z pewnością powstała jakaś u naszych japońskich kolegów, gdyż to oni głównie specjalizują się w tego typu formie. Ma ktoś pomysł? Cały świat wygląda jak jedna wielka grafika koncepcyjna i swoim mrokiem przypomina mi odrobinę o Limbo oraz grafikach wykonanych dla książki Dmitryja Glukhovsky'ego FUTU.RE. Może moje spostrzeżenia nie za bardzo pasują do tematyki gry, ale czuję, że tak właśnie jest.

Nasz w pełni zaczarowany świat nie jest przyjaznym miejscem. To niebezpieczna podróż, w której wcielając się w postać dorastającej dziewczynki, przyjdzie nam walczyć i zdobywać.

Zatem na czym opiewa fabuła Child of Light? Historia zaczyna się w 1895 roku w Austrii, gdzie panem i władcą jest Duke. Władca ożenił się i w końcu miał córkę Aurorę. Pewnego dnia jego żona tajemniczo zginęła, a sfrustrowanemu przywódcy pozostała jedynie mała dziewczynka. W końcu jednak ożenił się po raz drugi. Pewnego dnia, kiedy Aurora poszła spać, jej skóra stała się zimna niczym lód. Wszyscy podwładni, jak i sam panujący pomyśleli, że dziewczynka umarła we śnie, jednakże ona przeniosła się duchem do świata zwanego Lemuria. Początkowym zadaniem gracza jest uwolnienie Lady of the Forest, wtedy kierując protagonistką dowiadujemy się jaka jest historia tej krainy. Wiele lat rządziła tutaj Królowa Światła, a cały świat promieniał od radości, jednakże pewnego dnia niespodziewanie zniknęła. Jej miejsce w końcu zajęła Królowa Ciemności, która spowiła mrokiem krainę i jej mieszkańców. Od tamtego czasu Lemuria nie była już przyjaznym miejscem. Naszym zadaniem jest sprowadzenie światła z powrotem do tego fantastycznego świata, co można osiągnąć jedynie pokonując złą wiedźmę ciemności. Kto nie da rady? My nie damy rady?

Cała historia związana z Lemurią to tak naprawdę podróż w kierunku dorosłości przez dziewczynkę, której odebrano matkę. W późniejszych etapach rozgrywki każdy z graczy orientuje się, czego przenośnią są niektóre wydarzenie, czy postaci. Wystarczy dać się wciągnąć w historię. Twórcy zrobili resztę za nas.

Zwiedzanie kolejnych lokacji to czysta przyjemność dla oka. Silnik UbiArt Framework (wykorzystywany również przy Rayman Legends) spełnia swoją rolę zaskakująco dobrze. Cała gra jest zdecydowanie nowatorska, a tym samym zachowuje cechy charakterystyczne dla platformówek, dzięki czemu otrzymujemy tak świetny produkt, iż mamy ochotę grać w niego godzinami. Walki są tutaj przedstawione trochę inaczej niż możecie sobie to wyobrażać, ponieważ mamy tutaj do czynienia z systemem walk turowych, które znane są jRPG'ów.

Elementem, który dodatkowo wspiera świetną zabawę jest możliwość zagrania z graczem siedzący obok. Proszę, nie zaczynajcie od tego trybu na samym początku. Najpierw pobawcie się w ten tytuł sami. Dzielenie się rozgrywką z innym graczem jest świetne, ale często zaburza również poznawanie historii. Zatem, jeżeli siedząc przy ekranie z drugim graczem jesteście w stanie nie niszczyć klimatu życiowymi rozkminami, rozpoczynajcie produkt od razu razem. Jeżeli nie, zacznijcie może od rozgrywki na singlu.

Child of Light to produkcja niespotykana na co dzień, dlatego jest z pewnością warta uwagi i poświęcenia jej czasu. Świetna przygoda, doskonała oprawa wizualna oraz turowe walki, oto czym stoi dzieło sztuki prosto od Ubisoft. Zagrajcie. Tym bardziej, iż jest dostępna na wiele platform. Od PC po konsole PS3, PS4 oraz Xbox 360, czy Xbox One.

Patrząc na kolejny produkt, który mam Wam do przedstawienia, zaczynam się zastanawiać, czy Ubisoft to jedyny kolos, który nie utracił swojego polotu, kreatywności oraz ciągle tak naprawdę orientuje się, czego chcą i potrzebują gracze. Opinię psują sobie kolejnymi częściami Assassin's Creedów, które rosną jak grzyby po deszczu, ale może te dwie perełki zmażą plamę na ich honorze? (Pamiętajmy także o dwóch, świetnych ostatnich częściach Far Cry)

O czym mówię? Valiant Hearts. Platformówka dotycząca przygód czterech bohaterów w czasie I Wojny Światowej, których wątki łączą się za pomocą nieodzownego przyjaciela człowieka, psa. Zwierzak często odgrywa główną rolę w przedstawianej historii, a także nierzadko wyciąga inne postaci z opresji lub widma śmierci. Tak mamy tutaj do dyspozycji grę jako amerykański żołnierz, szukający zemsty, belgijska sanitariuszka, która poszukuje zaginionego ojca, francuskiego, podstarzałego farmera oraz jego niemieckiego zięcia, zabranego rodzinie. W przypadku dwóch ostatnich postaci historia jest o tyle zaskakująca, iż walczą oni po dwóch stronach konfliktu, chociaż stanowią człon szczęśliwej rodziny. Opowieść każdego z tych bohaterów jest wzruszająca, a rysunkowa oprawa graficzna w żadnym wypadku nie kłóci się z poważnym odbiorem wątku fabularnego. A wiecie co jest najlepsze w tym wszystkim? Żadna z postaci nie wypowiada ani jednego słowa przez całą grę. Słyszalny jest jedynie głuchy dźwięk niezrozumiałych krzyków, bądź rozmów. Zdawałoby się, że nie można prowadzić dobrze scenariusza w taki sposób. Twórcy gry pokazali nam, że jest to możliwe. Całość gry dodatkowo jest podsycana historycznymi notkami i tak oto młody gracz może nauczyć się tego i owego o I Wojnie Światowej, która tak rzadko jest tematem gier video, a przecież opiewała na największą liczbę ofiar.

Co dodatkowo wzbogaca fabułę? Fakt, iż historie naszych głównych bohaterów są oparte o prawdziwe listy z frontu żołnierzy wszystkich stron konfliktu. Daje to sporo do myślenia.

Co poza tym? Co poza okropieństwami wojny pokazuje gra? Ukazuje ona, że bez nadmiernej agresji i zabijania wszystkich przeciwników na swojej drodze również można stworzyć hit na szeroką skalę. W tej produkcji kombinujemy, staramy się wydostać, a co najważniejsze przetrwać, chociaż nie zawsze się to udaje. Nie będę Wam jednakże tutaj bardzo spoilerował, bo dzieło to jest warte poświęcenia tych 7 godzin.

Co jeszcze w tej grze? Ano sporo elementów zręcznościowych. A to trzeba przemknąć obok niewypałów, a to obok strażników lub odpowiednio wykorzystać swoją postać oraz psa, aby logicznie rozwiązać łamigłówkę, dzięki, której będziemy w stanie przejść dalej.

Na wojnie cierpią tylko zwykli ludzie i właśnie to jest pokazane. Marzną, głodują, umierają, chorują i tęsknią...tak cholernie tęsknią za swoją rodziną. Nie chcą międzynarodowych sporów. Chcą wrócić do domu i żyć spokojnie w rodzinnym gronie. Podczas prowadzenia tej rozgrywki nasunął mi się jeden cytat: „War. War never changes.”. Wydaje mi się, że on określa całą bezsensowność zbrojnych sporów. Mówi o cierpieniu. Cierpieniu zwykłych ludzi. Takich jak my.

Vailant Hearts to dzieło, dla którego warto zatrzymać się na dłuższą chwilę. Historia jaką opowiadają nam twórcy jest smutna oraz bolesna, ale czasem przez łzy również i trafi się uśmiech. Scenarzyści naprawdę stanęli na głowie, aby osiągnąć taki efekt. Brawa!

Kolejnym dziełem sztuki, które chciałem Wam przedstawić jest produkt niezależnego studia Yacht Club Games. Zespół pod dowództwem Seana Velasco to głównie osoby pracujące wcześniej dla Way Forward. Gra Shovel Knight swoim konceptem nawiązuje do starych 8-bitowych platformówek, ale już nawet po pierwszym spojrzeniu dokładnie widzimy oldchoolową konsolę NES. Fundusze na tą grę zostały zebrane dzięki fundatorom na stronie Kickstarter. Produkcja w ciągu chwili osiągnęła wyznaczony cel i wszystko było już jasne.

Shovel Knight początkowo zagościł jedynie na PC, jednakże w tym momencie jest również dostępny na WiiU, PS3, PS4, PSVita oraz XboxOne. Już w pierwszych dniach po premierze odniósł sukces finansowy i miejmy nadzieje, że twórcy zapewnią nam w końcu kolejny, nowy projekt.

Zatem platformówka ta nawiązuje do typowych gier 2D z side-scrollem. Już sama fabuła może przypominać nieco tą z Mario, ale nie do końca. Wszystko zaczęło się od tego, iż Shovel Knight oraz Shield Knight podróżowali z jednego końca świata do drugiego, niszcząc czyhające na biednych ludzi zło. Krainy żyły więc w pokoju i dobrobycie, jednakże pewnego dnia postaci postanowiły zwiedzić Tower of Fate, gdzie mroczna magia zaklętego amuletu związała Shield Knighta w otchłani i od tej pory stała się ona więźniem czarnoksiężnika. Ona? Tak właśnie. Shield Knight to kobieta-rycerz posługująca się głównie tarczą. Po tych wydarzeniach nasz tytułowy bohater zaprzestaje podróż po świecie i smutny zaszywa się w najmroczniejszych kątach krainy. Świat zostaje opanowany przez wojowników The Order of No Quarter, którzy dewastują go oraz zabijają jego mieszkańców. Zło rozrasta się, a czarna magia zostaje jedyną. W tym momencie do głosu przychodzą gracze, którzy wcielając się w rycerza dzierżącego zacny oręż w postaci łopaty (Nie byle jakiej łopaty tylko Shovel Blade!) muszą uratować ukochaną, a następnie wyswobodzić krainę z opresji.

Trochę z Mario (ukochana, wieża, główny oponent), ale i również całkiem spora dawka nowości, co w łącznej nocie skutkuje jako zapowiedź świetnej gry. Tak właśnie jest, gdyż produkt ten to idealny przykład na to, że platformówki nigdy nie wyszły z mody, a jedynie ewoluowały na wyższy poziom. Tutaj żart miesza się z poważną tematyką. Przykładowo pomyślcie w jaki sposób mogła powstać postać pstrąga, który jest jednocześnie jabłkiem albo żaboludzie. Wydaje mi się, że twórcy nie bawili się w wymyślanie stosownych połączeń. Według mnie wymyślali je w taki sposób, by łączyły one ze sobą dwie jak najbardziej odległe rzeczy. Nie można tego wyjaśnić inaczej. Dokładnie tak samo działa humor w dialogach. Niejednokrotnie doświadczymy potężnego suchara, który z pewnością zostanie zapamiętany na długi czas. Zawsze można zabłysnąć w towarzystwie, prawda?

W samej grze znajdujemy wiele nawiązań do innych produkcji. Jest nim chociażby wędka (Zelda), bossowie (tacy jak za dawnych czasów), a zaprzyjaźniona z nami wioska nazywa się Castlevania. Artefakty, różdżki lub umiejętności. To wszystko sprawia, iż wydaje się nam, że poruszamy się w świecie, w którym połączono wszystkie gry w jedną całość. Jest to przy tym zrobione na tyle dobrze, że nie wydaje się w żadnych stopniu przekopiowane. Podkreśla to tylko charakter gry oraz oddaje wirtualną cześć przeszłości.

W Shovel Knight znajduje się wiele ciekawych rozwiązań. Popatrzcie chociaż na punkty kontrolne. Można je zniszczyć, a w ich środku znajdują się drogocenne przedmioty. Tylko, że jest jeden problem. Po ich zniszczeniu nie będą już zapisywać gry. Ciekawe rozwiązanie, które można na pewno wykorzystać w przyszłości. Wszystko to skłania gracza to znajdywania optimum pomiędzy zapisami poziomu, a ilością zebranych skarbów.

Produkcja Yacht Club Games to istny król wśród platformówek oraz strzał w stopę wysokobudżetowym grom z jednym celem, zabić przeciwnika. Tutaj nie zawsze się to liczy, a nawet kiedy już tego dokonujemy, robimy to łopatą. Pomyślmy w jak prosty sposób twórcy doszli do ideału. Nic nie jest przekombinowane, skopiowane, a rozgrywka to po prostu świetna zabawa. I tak zapamiętajmy tą grę na zawsze. Szczerze polecam do zagrania nawet w kilkuosobowej drużynie, gdyż dzieło oferuje nam zabawę w multiplayerze do maksymalnie czterech graczy.

Ostatnią produkcją, która pojawi się w tym zestawieniu jest Ori and the Blind Forest, indyk stworzony w ciągu czterech lat przez niezależne studio Moon Studios. Od razu na samym wstępie powiem Wam, iż ciężko jest mi powiedzieć cokolwiek więcej o tej grze, gdyż jest to tak magiczny produkt, że nawet sami twórcy zdecydowali się na nieme postaci. Jakiekolwiek słowa psują klimat. Tutaj wyłącznie podziwia się i słucha lasu.

Produkcja wydana w 2015 roku na PC z systemem Windows oraz Xbox One (wkrótce będzie dostępna także na Xbox 360) od samego początku skrywała tajemnicę. Jak to jest, że patrząc wyłącznie na miniaturkę gry, od razu wiemy, że czeka nas niesamowita przygoda? Cichy, spokojny klimat świata przedstawionego, który zyskuje wiele na odpowiednim udźwiękowieniu przedstawia historię młodego ducha lasu. Ori, jak po samym tytule można wywnioskować, to niedoświadczone stworzenie, któremu przyjdzie odkryć zagadkę lasu, a także i samego siebie. Jego wyjątkowość została spisana już przy samym powstawaniu. Pewnego dnia spadł on jednak z drzewa poprzez szalejącą burzę, a następnie został znaleziony przez Naru, stworzenia na kształt Wielkiej Stopy. Niestety w wyniku obumierania magicznego lasu, nasz wybawiciel kończy życie. Teraz Ori sam musi stawić czoła niebezpieczeństwu i przywrócić dawną świetność połaciom drzew.

Przyznajcie, że grafika jest olśniewająca. A co najlepsze została w pełni narysowana przez twórców, jednakże od razu widać tego profity, gdyż w ciągu całej rozgrywki idealnie dostrzegamy, że środowisko, w którym przyszło nam grać, żyje własnym życiem.

Ori and the Blind Forest nie jest jednak typową platformówką. Tutaj wielokrotnie wracamy do pewnych lokacji, aby odkryć czyhające tajemnice. Wraz z rozwojem postaci, odblokujemy pewne umiejętności, przydatne do znajdowania przejść z jednej planszy do drugiej. Mamy tutaj dostępne całe drzewko zdolności, więc żaden z graczy nie powinien się nudzić i narzekać. Równie często napotkamy łamigłówki, które może nie przysporzą nam ogromnych problemów, ale będą na tyle satysfakcjonujące, iż ze zniecierpliwieniem będziemy oczekiwać na kolejną. Oczywiście będziemy mieli także sposobność do sprawdzenia swoich zdolności zręcznościowych na padzie, bądź klawiaturze, bo w końcu to gra 2D.

Otwarty świat zaprezentowany w grze jest z początku nieco przytłaczający, ale to wszystko mija, kiedy zaczniemy po prostu podziwiać kunszt artystyczny grafików. Gwarantuję Wam, iż nawet jeśli do tej pory byliście na bakier z naturą, ta gra złamie Was i sprawi, że z otwartymi ustami będziecie rozglądać się po krainie.

Ori and the Blind Forest przechodzi się powoli. Każda sekunda rozgrywki to uczta dla oczu i uszu. Często łapałem się na tym, iż po prostu stałem i gapiłem się w ekran. Oglądałem naturę stworzoną przez studio gier, słuchałem muzyki oraz głosu lasu. To jedno z tych dzieł, po których przejściu nie wiadomo, co powiedzieć, ale zapewniam Was, że zapadnie w Waszą pamięć już na zawsze. Inspirujący świat, historia, przygoda. Jeżeli tworzycie sobie coś na boku, piszecie, malujecie, rysujecie, rzeźbicie, czy cokolwiek robicie, co ma coś wspólnego z kreatywnością, zainwestujcie swój czas w dzieło Moon Studios. Idealny, inspirujący przerywnik dla pracoholików swoich pasji.

Dotarliśmy już do końca czwartego artykułu dotyczącego platformówek, które pozostawiły We mnie pewne odbicie. Zgodnie z tym, co było napisane w pierwszej części powinno w całym zestawieniu znajdować się trzydzieści pozycji. Zastanawiacie się więc co będzie w kolejnym artykule skoro dotarłem już do 2015 roku? Cóż. Zobaczycie za jakiś czas. Wystarczy cierpliwie poczekać.

Jeżeli nie czytaliście poprzednich artykułów, serdecznie zapraszam do zapoznania się z nimi:

Moja historia gier platformowych – część 1

Moja historia gier platformowych – część 2

Moja historia gier platformowych – część 3

A Wy? Jakie platformówki najlepiej wspominacie z okresu 2011-2015? Pominąłem coś stosownego?

GeneticsD
26 sierpnia 2015 - 18:34