Recenzja filmu Apostoł - Netflix kult przemoc i gość z Gościa - fsm - 16 października 2018

Recenzja filmu Apostoł - Netflix, kult, przemoc i gość z Gościa

Od dłuższego czasu mówi się o kwotach, jakie Netflix pompuje w tworzenie oryginalnych produkcji. Łatwo wysnuć wniosek, że gigant streamingu póki co celuje w ilość, a nie w jakość. Jeśli spojrzymy na katalog filmów, faktycznie jest raczej średnio. Ale gdy celuje się się odpowiednio dużo razy, trzeba trafić tu i ówdzie. Film Apostoł to trafienie i do tego bardzo skuteczne - oto recenzja jednego z najlepszych filmów noszących miano Netflix Original.

Tym filmem interesowałem się od dawna. By schwycić moją uwagę wystarczyły trzy przedpremierowe informacje - reżyserem jest Gareth Evans, twórca ultrabrutalnego i bardzo satysfakcjonującego The Raid, główną rolę zagra Dan Stevens, który po świetnym Gościu i zaskakującym Legionie ma u mnie ogromny kredyt zaufania, a wszystko będzie mroczną historią osadzoną ponad sto lat temu. Takie połączenie urosło w mojej głowie do rozmiarów czegoś, co nie ma prawa się nie udać. Jakże miło mi napisać, że rozczarowania brak. Jest bardzo dobrze.

Apostoł dzieje się w roku 1905. Na wyspę u wybrzeży Walii przybywa mężczyzna w poszukiwaniu uprowadzonej siostry. Tym kawałkiem ziemi rządzi religijny kult pod wodzą proroka Malcolma - dostać się na wyspę nie jest łatwo, a co dopiero myśleć o ucieczce z siostrą, której miejsce pobytu ani stan nie jest znany (ale przypuszczalnie mocno opłakany). To wszystko, co trzeba wiedzieć - motyw z bohaterem stawiającym czoła wrogiej społeczności na obcej ziemi jest tak stary, jak papier. Ważne, czy da się z takiego klasyka zrobić coś zapadającego w pamięć.

Gareth Evans udowadnia, że się da. Apostoł trwa ponad 2 godziny, ale ani jedna minuta nie jest tu zmarnowana. Wszystko jest na swoim miejscu i pomału wciąga widza w coraz mroczniejsze rejony ludzkiej natury, przyprószając to solidną dawką niesamowitości. Scenariusz hołduje zasadzie "pokaż, a nie mów", kawałki świata są podrzucane niespiesznie, każdy z czegoś wynika i ostatecznie wszystko składa się w przemyślaną całość. Prawdziwych, wyrywających z butów zaskoczeń tu brakuje, ale coraz częstsze wybuchy przemocy i namacalne napięcie powodują, że nie można od ekranu oderwać wzroku.

Tu w zasadzie wszystko się udało - film wygląda świetnie, bardzo dobrze brzmi, Evans pokazuje, że na brutalnym kinie zna się wyśmienicie (jedna bardzo krótka scena mogłaby spokojnie pojawić się w jakimś prequelu The Raid "z epoki") i prowadzi swoich aktorów z wyczuciem. Dan Stevens udowadnia, że jest bardzo zdolny i świetnie gra faceta, który nie jest bohaterem, a jedynie umie cwaniakować i wykorzystywać okoliczności. Michael Sheen jest dużo mniej oczywisty, niż się wydaje, a cała rzesza innych zdolnych ludzi przekonująco zaludnia ten świat.

Apostoł nie zmieni niczyjego życia, daleki jest od bycia arcydziełem, ale jeśli tylko pełne ciężkiego klimatu kino z ponadprzeciętną dawką krwi jest czymś, co Was kręci, zdecydowanie warto poświęcić jeden wieczór na seans. Bez wątpliwości osiem na dziesięć!

fsm
16 października 2018 - 22:38