Fani serii The Longest Journey i Dreamfall mają już chyba anielską cierpliwość na stałe wpisaną w geny. Po latach czekania na trzecią część cyklu, kolejne rozdziały opowieści muszą poznawać z kilkumiesięcznymi przerwami. W tym przypadku było to prawie pięć miesięcy pomiędzy pierwszą a drugą księgą. Zatytułowany Rebels epizod pojawił się przedwczoraj, po dwudniowym poślizgu, w usłudze Steam i dostępny jest oczywiście jako darmowa aktualizacja dla wszystkich, którzy kupili grę. Możemy więc przekonać się w końcu, czy czekanie zostaje nam wynagrodzone i czy ciąg dalszy przygód Zoë i spółki daje radę utrzymać poziom godny tytułu The Longest Journey. Bez spoilerów, oczywiście.
Większość darmówek przykuwa naszą uwagę ciekawym pomysłem na rozgrywkę lub przyjemną dla oka stylistyką, a potem brutalnie uderza nas w twarz ograniczeniami i mikropłatnościami. Czasem jednak trafi się gra, którą można odpalić i zapomnieć o bożym świecie, nie wydając na nią złamanego grosza. Żadnych zasad, żadnych ograniczeń – po prostu czysta akcja i żywiołowa rywalizacja w tradycyjnym wydaniu, gdzie nikt nie przejmuje się takimi błahostkami jak realizm, a przerysowane strzelaniny i wybuchy są na porządku dziennym. Jeśli czujecie, że to coś dla was, warto zainteresować się Double Action: Boogaloo.
Obecnie dobry horror kojarzy nam się głównie z grami widzianymi z perspektywy pierwszej osoby, które polegają przede wszystkim na chowaniu się lub uciekaniu przed przeciwnikami. Nie będzie chyba podlegało większej dyskusji stwierdzenie, że lwią część wrażeń płynących z takiej gry zawdzięczamy właśnie widokowi z oczu bohatera. Wszechobecny mrok i efekty wizualne także swoje robią, ale to uczucie bycia na miejscu naszej postaci potęguje te bodźce w najlepszy możliwy sposób. Co więc, jeśli to zabierzemy? I nie tylko przechodząc w widok z trzeciej osoby, ale idąc o krok dalej i całkowicie opuszczając trzeci wymiar? Czy horror w dwóch wymiarach może być tak samo straszny jak Amnesia: Mroczny Obłęd lub Obcy: Izolacja?
W latach 90-tych świat gier przeżył wiele innowacji i rewolucji. Pojawiły się zupełnie nowe gatunki i trzeci wymiar. Powstały gry, które przerodziły się w serie trwające do dzisiaj. Powstały też tytuły, których historie zakończyły się przedwcześnie, a ich kontynuacji z nadzieją wyczekują rzesze graczy. Seria, o której dzisiaj piszę, zalicza się – niestety – do tej drugiej grupy, a ja jestem jednym z tych, którzy już osiemnaście lat liczą, że dane im będzie w końcu zagrać w jej trzecią część. Bo jest to gra jedyna w swoim rodzaju i wyjątkowa pod każdym względem, a jej tytuł to Little Big Adventure.
Chociaż od każdej gry wymaga się dzisiaj, że wszystkie jej elementy będą prezentowały najwyższą możliwą jakość – zarówno rozgrywka, fabuła, jak i oprawa graficzna – to często zdarza się, że jeden drobny element potrafi być decydujący w naszym odbiorze gry. Nieciekawy bohater, lub brak wyraźnego, zapadającego w pamięć stylu, potrafią skutecznie zniechęcić nas od grania w ogólnie dopracowany i grywalny tytuł. Działa to jednak w obie strony – często niektóre produkcje zapamiętujemy najlepiej przez te pojedyncze, mniejsze lub większe elementy, wyróżniające je na tle pozostałych produkcji. Mogą to być zabawne nawiązania do popkultury, lub jakiś ciekawy element mechaniki, dzięki którym gra – nieważne czy w ogólnym rozrachunku dobra czy zła – staje się na swój sposób wyjątkowa na tle innych produkcji. Podzielę się dzisiaj zestawieniem gier z ostatnich lat, które ujęły mnie właśnie dzięki tym małym rzeczom, które mimo wszystko niebywale cieszą.
Połączenie DayZ z Minecraftem to coś, na co od dawna czekają fani wszelkich survivalowych sandboksów i zabijania zombie. Marzenie to stara się spełnić studio o uroczej nazwie The Fun Pimps, a ich dzieło, nazwane 7 Days to Die, ma pozwolić nam na granie w otwartym, losowo generowanym świecie wypełnionym żywymi trupami. Jednak główną atrakcją tego świata ma być oczywiście budowanie własnych konstrukcji, niczym w grze studia Mojang. Gra po udanej kampanii na Kickstarterze trafiła na Steam Early Access. Wszyscy wiemy jak to bywa w takich przypadkach, przekonajmy się więc, czy 7 Days to Die można już nazwać grą.
Temat Steam Early Access był już wielokrotnie wałkowany i mogłoby się wydawać, że wszystkie kontrowersje z tym związane mamy już za sobą. Valve zredagowało regulamin usługi, a konsumenci, nauczeni doświadczeniem, zastanawiają się dwa razy przed kupieniem kolejnej „zombie-bieganiny” w płatnej wersji beta. Cóż za naiwna myśl z mojej strony. Nic z tych rzeczy, oczywiście. Nad internetem przeszła kolejna burza związana z grą we wczesnym dostępie, a mianowicie H1Z1. Tym razem jest to jednak sprawa trochę bardziej pokręcona, bo w dużej mierze jest po prostu nieporozumieniem. Niemniej, w przyszłości będzie prawdopodobnie służyć za kolejny przykład problemów, jakie wynikają z niewłaściwego podejścia do Early Access zarówno twórców, jak i graczy.
Studio Origin swego czasu było prawdziwą potęgą wśród deweloperów gier. Wypuścili oni takie klasyki jak opisana poprzednio przeze mnie seria Ultima, pierwszy System Shock, cykl Wing Commander lub BioForge. W skład ten wchodzi jeszcze jedna, bardzo ciekawa gra – Crusader: No Remorse z 1995 roku, będąca zręcznościową grą akcji w rzucie izometrycznym. Chociaż nie stała się obiektem kultu całych rzeszy fanów, jak wspomniane wyżej produkcje, to i tak zrobiła swego czasu ogromne wrażenie na graczach i niejednokrotnie uznawano ją za jeden z najlepszych tytułów tamtych lat. Jako że w tym roku Crusader będzie obchodził swoje dwudziestolecie, to właśnie tę grę zamierzam przetestować dzisiaj pod kątem przystępności dla współczesnego gracza.
Nazywam się Francis York Morgan, ale proszę, mówcie mi York. Wszyscy mnie tak nazywają. W swojej karierze agenta FBI rozwiązałem wiele niezwykłych spraw. Podobno te najdziwniejsze, rytualistyczne morderstwa to tylko jeden procent wszystkich zabójstw. Mnie jednak trafiały się tylko one. Ale nigdy nie zetknąłem się ze sprawą tak dzwiną i tak mroczną, a jednocześnie tak fascynującą, jak zabójstwo Anny Graham, mieszkanki Greenvale – miasteczka na północnej granicy Stanów. Przez całe życie miałem do czynienia z wydarzeniami, które nie do końca potrafiłem wytłumaczyć. Nic mnie jednak nie przygotowało na to, co miało zdarzyć się w tej pozornie spokojnej i zwyczajnej mieścinie.
Godusem zainteresowany jestem, odkąd tylko został zapowiedziany. Tak zwane „boskie gry” to gatunek, w którym ciągle tkwi olbrzymi potencjał, ale niewielu twórców porywa się na próbę powtórzenia sukcesu takich gier jak Populous czy Black & White. Ostatnią taką próbą było From Dust od twórcy kultowego Another World. Chociaż nie była to zła gra, nie spełniała do końca wymagań idealnego symulatora boga. Teraz mamy Godusa, opracowywanego przez samego twórcę gatunku – Petera Molyneux, dla którego ma to być prawdziwy powrót do korzeni. Wersja Early Access gry rozrosła się już na tyle, że można o niej napisać coś sensownego, przekonamy się więc, czy Godus ma szansę powtórzyć sukces Populousa.