Tworzenie postaci to jedna z najważniejszych – jeśli nie najważniejsza – cecha gier RPG. Nie wszystkie gry jednak oferują nam ten luksus, narzucając z góry określonego bohatera, z własnym imieniem, wyglądem i charakterem. Najlepsze przykłady to gry Piranha Bytes, lub seria Wiedźmin. Pojawia się więc pytanie, czy taka zagrywka to zaleta, czy wada tych produkcji? Co w ogóle jest ważne w dobrym RPG? Zamierzam podzielić się swoimi, dość luźnymi, rozważaniami na temat tego gatunku, z małą tyradą na koniec, a za punkt zaczepienia obiorę sobie właśnie kwestię tworzenia postaci przez graczy i przez twórców.
Ultima to coś więcej, niż seria gier. To legenda i prekursor w gatunku RPG, która swój początek miała w latach 80-tych ubiegłego wieku. Każda kolejna odsłona wprowadzała elementy, bez których nie moglibyśmy sobie wyobrazić dzisiaj gry fabularnej. Otwarte światy, swoboda i wolność wyboru, przemyślane i rozbudowane uniwersum, dylematy moralne, zapadające w pamięć postacie oraz dojrzała i angażująca historia. To wszystko, w połączeniu z amibcją twórców i ryzykownymi, ale udanymi decyzjami, dało nam jedną z najważniejszych serii gier, jakie powstały w XX wieku. Każdy gracz powinien zagrać w chociaż jedną z wielu części Ultimy, jednak czy jest to nadal wykonalne dla współczesnego gracza? Jak te gry przetrwały próbę czasu? To dzisiaj sprawdzimy, na przykładzie Ultimy IV, przez wielu uważanej za najlepszą odsłonę cyklu.
The Longest Journey to dla mnie jeden z najważniejszych tytułów, jakie kiedykolwiek trafiły do rąk graczy. Nietrudno więc sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością czekałem na dzień, w którym ta historia dostanie wreszcie zasłużoną kontynuację, a fani tacy jak ja otrzymają odpowiedzi na zadane osiem lat temu pytania. Oczekiwania i presja ciążąca na twórcach były olbrzymie. Czy Dreamfall Chapters to godna kontynuacja serii? Choć pewnie każdy miał swoje obawy, można się uspokoić. Najnowsza produkcja Red Thread Games nie rozczarowuje.
Po Cieniu Mordoru nie oczekiwałem zbyt wiele. Właściwie to nawet na tę grę nie czekałem. Interesowało mnie co z tego wyjdzie, ale gdy wybrałem się do sklepu, to przede wszystkim zacierałem ręcę na Obcego: Izolację. I podczas gdy na podchodach z Ksenomorfem spędziłem na razie całe osiemdziesiąt minut, to nowa gra studia Monolith skradła mi z życiorysu ponad trzydzieści godzin. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to wymowny wynik. Oczywiście wiele osób może wyśmiać ten czas, w końcu niektórzy potrafili na przykład w świecie Skyrim przesiedzieć setki godzin. Ale Cień Mordoru to zupełnie inny typ gry i trzeba jasno podkreślić czym ten tytuł jest. To prosta gra o zabijaniu orków. A jeżeli ktoś chce zrobić prostą grę, która skupia się tylko na jednym, to lepiej żeby było to zrobione doskonale. Musimy zadać więc pytanie: czy zabijanie orków w Shadow of Mordor jest przyjemne? Jest – i to jak!
Samolot, którym lecimy, rozbija się na nieznanej wyspie. Tylko nam udało się przeżyć katastrofę, a teraz czeka nas długa i ciężka walka o przetrwanie. Dni miną nam na szukaniu pożywienia, zbieraniu zapasów, oraz budowaniu odpowiedniego schronienia. Jednak gdy ostatnie promienie słońca znikną za horyzontem, nie dane nam będzie odpocząć po ciężkim dniu. Las, w którym staramy się przeżyć, pokaże w mroku swoje drugie, straszliwe oblicze, gdy z ciemności zaczną wyłaniać się jego pierwotni mieszkańcy i przyprowadzą ze sobą niewyobrażalne dla ludzkiego umysłu okropieństwa. The Forest intryguje odkąd tylko został zapowiedziany. Chociaż gry o przetrwaniu zaczynaja się ostatnio przejadać, to połączenie z survival-horrorem może dać nam długo oczekiwany powiew świeżości. Mimo że gra jeszcze oficjalnie nie wyszła, od kilku miesięcy dostępne są na Steamie kolejne aktualizacje wersji alfa, tak więc przekonajmy się jak twórcy radzą sobie z tkwiącym w The Forest potencjałem.
SWAT 4 to dla mnie wyjątkowa gra. Seria przyciągnęła mnóstwo graczy swoją tematyką, ciężkim klimatem i rozbudowaną rozgrywką. Bo w końcu kto nie chciał chociaż raz włożyć butów antyterrorysty i przekonać się na własnej skórze jak to jest? I nie chodzi oczywiście o bieganie na pałę i strzelanie we wszystkich, które oferuje Counter-Strike, a o dowodzenie prawdziwym oddziałem specjalnym, przeprowadzanie idealnie skoordynowanych akcji ratowania zakładników, lub schwytania seryjnego mordercy, wszystko to z ograniczeniem strat w ludziach do minimum – po obu stronach. I ja także dałem się tej obietnicy przyciągnąć i faktycznie – uwielbiam SWAT 4. Z wyjątkiem momentów, kiedy go nienawidzę.
Nazwanie serialu Blackpool niecodziennym, to duże niedopowiedzenie. Ta brytyjska produkcja próbuje dokonać nie lada wyczynu, łącząc tak niekompatybilne ze sobą gatunki jak dramat, kryminał i... musical. Na pierwszy rzut oka taka mieszanka wydaje się połączeniem niedorzecznym i z góry skazanym na sromotną klęskę. Jednak czy to z powodu obsady, specyficznego klimatu, czy może po prostu dobrze dobranego repertuaru piosenek – Blackpool działa i ogląda się go wyśmienicie.
Przeglądając sobie spokojnie newsy z tegorocznego gamescomu, nie natrafiłem na nic, co by mnie specjalnie zainteresowało. Pohejtowałem trochę w myślach informację o tym, że nowy Tomb Raider ma wyjść na wyłączność Xboksa One, ale mało prawdopodobne, że nie zostanie prędzej czy później przeniesiony na pozostałe platformy. Do reszty wiadomości przejawiałem stosunek neutralny i nie miałem już żadnych oczekiwań ani nadziei, że na tej imprezie zapowiedziane zostanie coś, co wywoła we mnie chociaż najsłabsze pozytywne odczucie. Oczywiście do czasu, aż zobaczyłem teaser nowego Silent Hill. Od Hideo Kojimy. I Guillermo del Toro. Niech mnie kule biją, to chyba najlepsza wiadomość jaką usłyszałem w tym roku.
Wszyscy lubimy mówić, jakie to stare gry są wspaniałe, jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne. Jednak wracanie do takich produkcji to już zupełnie inna sprawa. Stara gra odpalona po latach potrafi stracić wiele na swoim uroku, toteż produkcji, które po prostu mile wspominamy, jest na ogół o wiele więcej niż tych, w które nadal jesteśmy w stanie spokojnie grać, jak za starych lat. Jednak co z grami, z którymi nie mieliśmy nigdy okazji się zetknąć? Czy da się usiąść pierwszy raz w życiu do tytułu, który ukazał się ponad dwadzieścia lat temu i komfortowo się przy nim bawić? To właśnie postanowiłem sprawdzić, a za obiekt badań upatrzyłem sobie pierwszą grę z gatunku survival horror – Alone in the Dark.
Obecnie wielu graczy lubi, kiedy gry stanowią wyzwanie. Chociaż to małe niedopowiedzenie, bo popularność takiego Dark Souls dowodzi, że wolą raczej, kiedy gry zamiatają nimi podłogę. Także w sferze fabularnej, większość historii to na ogół sprawdzony schemat „od zera do bohatera”, lub opowieść o kimś, kto pokonuje ogromne przeciwności losu, walcząc z największymi złymi swego świata, najczęściej przegrywając w pierwszym, bezpośrednim starciu. Następnie zbierają drużynę wiernych przyjaciół/trenują u samotnego mistrza/znajdują w sobie światłość i ostatecznie zwyciężają. I o ile nie mam nic przeciwko takim historiom, nieskończoną przyjemność sprawiają mi gry (i nie tylko gry), w których od początku do końca jesteśmy – lub możemy być – kimś, kto po wszystkich przeciwnikach przejeżdża jak czołg, a cały świat drży na dźwięk jego imienia.