Filmowo-serialowe podsumowanie roku 2021 - najlepsze rzeczy, które widziałem
Muzyczne podsumowanie roku 2021 - najlepsze albumy!
Abradab + Coma = Kashell. Recenzja debiutanckiej płyty
Wszystko, co ostatnio obejrzałem - minirecenzje filmów i seriali
Limp Bizkit wraca po 10 latach. Recenzja albumu Limp Bizkit Still Sucks
Recenzja albumu Sleep Token - This Place Will Become Your Tomb. MNIAM!
Metro: Last Light jest lepsze od Metro 2033. Może nie jakoś dramatycznie, ale progres widoczny jest gołym okiem, co postaram się udowodnić w tej którkiej recenzji. Gdy panowie z 4A Games skończyli zachwycać się swoim poprzednim dzieckiem, wzięli się do roboty, poprosili Dimitrija Głuchowskiego o pomoc przy pracy nad scenariuszem i tak długo dokręcali śrubki, aż na światło dzienne wyszedł jeden z tych sequeli, które są usprawnionymi pod niemal każdym względem wersjami oryginałów.
Jako wielki miłośnik kinowej rozróby i prozy Stephena Kinga, od ładnych kilku miesięcy wiedziałem, że obejrzę nową ekranizację Carrie. Muszę być niesamowitym prorokiem, bo dokładnie tak się stało. Wczoraj. Zanim jednak zabiorę się za ocenę filmu autorstwa Kimberly Peirce, muszę wyraźnie zaznaczyć dwie rzeczy - książkę czytałem, ale nie widziałem (uznanej za rewelacyjną) filmowej wersji tej opowieści, którą w 1976 roku zaproponował Brian De Palma. Z tego też powodu nową Carrie oceniam z perspektywy czytelnika i kinożercy, a nie konesera kultowych klasyków.
Krótko: Carrie AD 2013 to film lepszy, niż się spodziewałem. Solidne hollywoodzkie patrzydło, które jednak nie wybija się ponad "średnizm". Dłużej będzie w rozwinięciu, ale uwaga - będą spoilery (choć wydaje mi się, że mało kto nie zna napisanej niemal 40 lat temu historii, nawet jeśli książki i filmu nie tknął).
Sporo czasu minęło od ostatniego wpisu z serii "podczas internetowych wędrówek zapisuje sobie linki do fajnych rzeczy, na które natrafiam, a potem kompiluję je w jedną, ciekawą listę" (hm, chwytliwy tytuł), czas więc to zmienić. Rzuć linę powraca z zestawem grafik (plakaty, gra i głupotka) i filmików (Gra o tron, sensowny horror i graficzna śliczność), a Wy się radujecie. Mam nadzieję.
Plakatowy minimalizm...
...to świetna sprawa. Powyżej są miniaturki trzech (z sześciu zrobionych) prześlicznych plakatów przedstawiających kilku znanych superbohaterów. Tutaj możecie zobaczyć większe wersje tych grafik autorstwa Khoa Ho (nie mam pojęcia, czy to pan czy pani).
Race the Sun została mi polecona przez nieznanych sprawców (pozdrawiam) i rad jestem bardzo, bo jest spora szansa, że w innym razie na tego sympatycznego "indyka" bym nie trafił. Słowa-klucze trafnie opisujące Race the Sun to: minimalizm, poczucie prędkości, relaks, zacny pomysł i (do pewnego stopnia) za darmo. Jeśli lubicie ładne i przyjemne gierki pozwalające skutecznie zabić kilkanaście minut w ciągu dnia, zapraszam. Jeśli nie lubicie, też zapraszam - taki jestem gościnny.
Za około miesiąc na łamach Gry-OnLine pojawi się pełnoprawna recenzja Deadfall Adventures, ale póki co przyszedł czas na krótki, niezobowiązujący test próbnej wersji dostarczonej w dobrej wierze przez sympatycznych panów deweloperów z The Farm 51. Kto jest zainteresowany jakością tej produkcji? Kto chce wiedzieć, czy wnuk słynnego Allana Quatermaina ma start do Indiany Jonesa? Komu opisać, jak się w tego Deadfalla grało? Wszystkim? Świetnie, zapraszam zatem do tekstu.
Deadfall Adventures, w którego miałem okazję zagrać, to 4 poziomy z kampanii - dwa początkowe i dwa z nieco późniejszego etapu przygody (choć zupełnie świadomie odpuściłem sobie końcówkę, nie chcąc sobie psuć zabawy przy okazji pisania właściwe recenzji). W skórze niejakiego Jamesa Lee Quatermaina miałem okazję zwiedzić trochę pustynnych okolic Egiptu i zaliczyłem szybki wypad do gwatemalskiej dżungli, a wszystko w imię poszukiwania skarbów i towarzyszenia niezłej lasce (a jak!). I muszę przyznać, że prezentuje się to całkiem solidnie, choć nie obyło się bez zgrzytów.
Alfonso Cuarón robi filmy rzadko, ale jak już jakiś zrobi, to warto ten fakt odnotować. Grawitacja urosła w oczach wielu kinomanów do miana wyjątkowego dzieła jeszcze na długo przed premierą - zmiany obsady, zmiana studia, liczne technologiczne problemy (ambitność projektu przerosła możliwości sprzętu kilka lat temu) odbijały się szerokim echem w filmowym światku. A gdy w końcu została pokazana pierwszym widzom, opinie były w przeważającej większości wręcz nieprzyzwoicie pozytywne. Dzięki przedpremierowemu weekendowi w kinach Imax Grawitację obejrzałem i z błogim uśmiechem dołączam do grona maślanookich fanatyków tego obrazu.
Może The Incredible Adventures of Van Helsing nie są tak niesamowite, jak obiecuje to tytuł, ale gra jest na tyle sympatyczna, że warto o niej wspomnieć. Szczególnie, że w pewnym forumowych kręgach zdaje się mieć wyższą renomę, niż samo Diablo III. Z taką oceną zdecydowanie się nie zgadzam, ale Van Helsing pozwala przyjemnie zabić kilka(naście) godzin, co postaram się udowodnić w tej krótkiej recenzji. A zanim przejdziemy dalej, pozwolę sobie stwierdzić to, co oczywiste: miłośnicy hack'n'slashy zdecydowanie powinni dać tej grze szansę (jeśli tego jeszcze nie zrobili).