Filmowo-serialowe podsumowanie roku 2021 - najlepsze rzeczy, które widziałem
Muzyczne podsumowanie roku 2021 - najlepsze albumy!
Abradab + Coma = Kashell. Recenzja debiutanckiej płyty
Wszystko, co ostatnio obejrzałem - minirecenzje filmów i seriali
Limp Bizkit wraca po 10 latach. Recenzja albumu Limp Bizkit Still Sucks
Recenzja albumu Sleep Token - This Place Will Become Your Tomb. MNIAM!
Cam to jedna z najnowszych pozycji w ofercie Netfliksa, która kusi widzów niegrzeczną tematyką i obietnicą wywołania skrajnych emocji. Z jednej strony mamy pikantny świat camgirls, gdzie nagość jest sprzedawana bez oporów, a z drugiej strony w grę wchodzi niemalże lynchowska historia o kradzieży tożsamości. Fajnie? Fajnie. Ale w sumie tylko tyle...
Jaki Netflix jest, sami dobrze wiecie - nadal ilość przeważa nad jakością. W przypadku filmu Cam wielkich oczekiwań nie miałem, choć po festiwalowych pokazach pojawiło się nieco pozytywnych opinii, więc liczyłem przynajmniej na niezłą zabawę. Tak też się stało, choć bez tej względnie kontrowersyjnej otoczki raczej nikt by o Cam nie mówił. Ale do rzeczy.
O grze State of Mind studia Deadalic nie słyszałem w ogóle. Dopiero bardzo entuzjastyczna recenzja z jednym z ostatnich numerów magazynu Pixel skłoniła mnie do zainteresowania się tym tytułem. Ciekawy styl graficzny i dobra historia miały przyćmić budżetowe niedostatki. Czy się udało?
Ocena obok mówi jasno - State of Mind to dobra gra. Przy okazji jednak mam wrażenie, że ogromny potencjał w niej drzemiący nie został do końca wykorzystany, co postaram się zaraz udowodnić.
The Smashing Pumpkins to ekipa, która nigdy nie zdobyła naprawdę wielkiej popularności, ale od lat trzymają się swego i grają i nagrywają, mimo dramatów i mimo ego lidera. Billy Corgan kiedyś był alternatywny i zadziorny, dzisiaj przypomina trochę łysego wujcia trzymającego się blasków minionej chwały. No i podobno jest strasznie przewrażliwiony na własnym punkcie. Ale udało mu się dogadać z większością oryginalnego składu (ich ostatnia płyta do świetna Machina z 2000 r., potem były przerwy, powroty i nagrania różnej jakości) i dynie oficjalnie wróciły z nową płytą. Album jest króciutki, ale za to ma ogromny tytuł - Shiny and Oh So Bright Vol. 1/LP: No Past. No Future. No Sun.
Osiem nowych utworów i 30 minut muzyki to niewiele, ale lepiej pozostawić słuchaczy z niedosytem, niż przeładować ich nadmiarem twórczości. Podobna taktyka nieźle sprawdziła się na poprzednim albumie (tam utworów było 9, ale jeden to takie truchło, że mogłoby go nie być) i daje radę również tym razem.
Ostatnie działania Netfliksa na rynku filmowym pokazują, że ktoś miał dosyć bycia kojarzonym z produkcjami ze średniej półki. Coraz więcej decyzji zakupowych i produkcyjnych powiązanych jest z dziełami naprawdę znanych twórców. Tylko w tym roku na platformie pojawiły się nowe dzieła Paula Greengrassa i Garetha Evansa, grudniu pojawi się Roma Alfonso Cuarona, a od dwóch dni Netflix chwali się świeżym produktem sygnowanym nazwiskiem Coen. Ballada o Busterze Scruggsie jest perłą w tegorocznej koronie streamingowego giganta.
Według oryginalnego komunikatu Netfliksa, Ballada początkowo miała być mini-serialem. Twórcy z kolei podobno od razu planowali zrobić ponad dwugodzinny film. Charakter produkcji byłby taki sam - nadal mamy do czynienia z sześcioma opowieściami osadzonymi na Dzikim Zachodzie, które nie są ze sobą powiązane fabularnie, ale dzielą ciekawe spojrzenie na kowbojski mit. Ktoś sobie dobrze wymyślił datę premiery - pół świata jest rozgrzane przez Red Dead Redemption 2, więc ochota obejrzenia czegoś w podobnym klimacie powinna być spora.
Filmów dziejących się w jednym miejscu i czasie, skupiających się na działaniach i reakcjach tylko jednego bohatera, mamy sporo - wymienić można takie tytuły, jak Telefon z Colinem Farrellem, Locke z Tomem Hardym czy Pogrzebany z Ryanem Reynoldsem. Do tego zaszczytnego grona pragnie z przytupem wskoczyć debiutant z Danii. Gustav Möller wyreżyserował film Winni, który został wyróżniony na festiwalu w Sundance, w imieniu wszystkich Duńczyków powalczy o nominację do Oscara, a po seansie wygenerował w mojej głowie myśl - każdy młody filmowiec chciałby tak zadebiutować.
Winni to opowieść dziejąca się w czasie końcówki dyżuru pana z numeru alarmowego 112. Asger Holm odbiera telefon za telefonem (zażyłem narkotyki i nie mogę oddychać, okradła mnie dziewczyna itp.), aż trafia na przypadek angażujący, przerażający i niejednoznaczny. Szybko wsiąka w ten wątek, a widzowie razem z nim.
Psychopatyczny morderca bez twarzy. Odporny na ciosy. Potencjalnie nieśmiertelny. Ostatnia dziewczyna-dziewica. Seks jako narzędzie zła. Uciekanie na piętro domu. Masakra w cichej okolicy. Te wszystkie klasyczne motywy filmowych horrorów miały swój początek 40 lat temu. Halloween Johna Carpentera wprowadziło do głównego nurtu kina wiele składowych, które później kopiowali inni reżyserzy, a widzowie uwielbiali (zaś z czasem wyśmiewali). Dwa tygodnie temu na ekrany naszych kin wszedł film o tym samym tytule, bez żadnego numerka czy podtytułu, będący kontynuacją hitu sprzed 4 dekad.
Halloween to seria horrorów, która nie mogla narzekać na niewielką ilość odcinków - nie licząc najnowszej produkcji, filmowcy stworzyli aż 9 różnych odsłon, w tym dwa rebooty autorstwa Roba Zombie. Nietypowy, jak na ten gatunek, duet twórców: David Gordon Green (reżyser m.in. Boskiego chilloutu i Zabójczego Joe) i Danny McBride (przede wszystkim aktor kojarzący się z wulgarnymi komediami), postanowili jednym sprawnym ruchem filmowego noża uciąć to wszystko i zaserwować widzom bezpośredni dalszy ciąg starcia Laurie Strode i Michaela Myersa. Z zaskakująco dobrym skutkiem!
Jakie The Prodigy jest, każdy wie. Głośne, basowe, dynamiczne i szalone. W latach 90-tych brytyjski zespół rozwalił scenę muzyki elektronicznej i szybko stał się synonimem ambitnego podkładu dźwiękowego do każdej szanującej się imprezy (a The Fat of the Land to do dziś jeden z najlepszych albumów w ogóle). W 2009 roku Liam Howlett i koledzy zaliczyli taki porządny powrót po kruchym okresie na przełomie wieków ii wraz z albumem Invaders Must Die pokazali się z dobrej strony. W 2015 roku zrobili to samo, tylko wyszło im dłuższe i równie solidne coś (The Day is My Enemy). No i teraz znowu. No Tourists to album-ksero - część trzecia Invaders, i jednocześnie część druga The Day. Czy to dobrze?
10 nowych utworów, 37 minut muzyki, zero opierdzielania się. Nowe Prodigy zasuwa jak dobrze naoliwiona rave'owa, big beatowa, drum'n'bassowa maszyneria i udowadnia, że w tym gatunku lata 90-te mają się dobrze i nigdy nie znikną. Od pierwszego singla, otwierającego cały album kawałka Need Some1, wiadomo, czego oczekiwać i dokładnie to dostajemy.
ALE.