Filmowo-serialowe podsumowanie roku 2021 - najlepsze rzeczy, które widziałem
Muzyczne podsumowanie roku 2021 - najlepsze albumy!
Abradab + Coma = Kashell. Recenzja debiutanckiej płyty
Wszystko, co ostatnio obejrzałem - minirecenzje filmów i seriali
Limp Bizkit wraca po 10 latach. Recenzja albumu Limp Bizkit Still Sucks
Recenzja albumu Sleep Token - This Place Will Become Your Tomb. MNIAM!
Wszyscy wiedzą, że dobry indyk nie jest zły. Hodowca ceni zwierzę. Eksperci od zdrowego żywienia chwalą mięso. Fani filmów, w których głównym daniem są dialogi lubią przerost treści nad formą. W świecie gier podobnie - dobry wyjściowy pomysł, wyróżniająca się stylistyka i zaangażowanie małej ekipy deweloperskiej może stworzyć coś wartego uwagi. Symmetry zdecydowanie takie jest, ale przy okazji nie jest grą dla każdego.
Symmetry to gra w przetrwanie. Ośmioosobowa ekipa została wysłana w kosmos (inna planeta, niezidentyfikowany sygnał, znacie to...) przez tajemniczą Agencję. Coś poszło nie tak i ekspedycja wykonała połowicznie udane bardzo awaryjne lądowanie na planecie, gdzie -20 stopni Celsjusza to ładny, ciepły dzień. Gdy zaczynamy zabawę, członków załogi jest trzech. Los pozostałych - nieznany. Sytuacja - nieszczególna. Cel - naprawić lądownik i uciekać do domu. Okoliczności - niesprzyjające. Do dzieła!
Ogromny sukces, pobite rekordy, odważne spojrzenie na świat superbohaterów, nowa jakość, bardzo przychylne spojrzenie krytyków i jeszcze przychylniejsze spojrzenie widzów. Czarna Pantera, osiemnasty film z Marvel Cinematic Universe, to prawdziwy fenomen. Z jednej strony klasyczna, rzemieślnicza robota, z drugiej popkulturowe i popspołeczne zjawisko. Ale ile w tym zasługi samego filmu, a ile bycia w dobrym miejscu, w dobrym czasie?
Najważniejsze pozwolę sobie napisać od razu - nie jestem jakoś specjalnie czarny, mój ród przodków w Afryce raczej nie posiada, ucisku w życiu zaznałem niewiele. Z tego wnika, że najważniejsze aspekty filmu Ryana Cooglera - przekraczanie granic, otwieranie się na mniejszości i swoisty pokaz siły, nie docierają do mnie na emocjonalnym poziomie i Czarną Panterę w dużo większej mierze odbieram po prostu jako kolejny superbohaterski film. I jako taki aż takim fenomenem to on nie jest, choć trudno odmówić mu mnóstwo uroku.
Netflix do wspólnego wora "originals" wrzuca wszystkie produkcje, do których ma wyłączne prawa dystrybucji w danej części świata. I nie jest ważne, czy to faktycznie jest produkcja stworzona przez Netflix (jak np. Daredevil) czy też pożyczona od innej firmy (jak np. Dirk Gently). Dobrze, jeśli dany film lub serial jest super, ale bywa tak, że im więcej dostępnych jest Netflix Originals, tym gorzej z ich jakością. Film Rytuał (The Ritual - nikt tu nie szalał z tłumaczenie) należy do kategorii "zrobił to ktoś, ale my to pokażemy światu" - zadebiutował w brytyjskich inach jesienią, a na platformę z czerwonym N wskoczył kilka dni temu. I przy okazji należy też do grona produkcji o bardzo wysokiej jakości. Aż miło się przestraszyć!
Tommy Wiseau jest z Poznania. Ja mieszkam w Poznaniu. Lubię Jamesa Franco. Jego nowy film The Disaster Artist wczoraj w końcu oficjalnie trafił na ekrany naszych kin i jest świetnie oceniany. To wszystko zebrane do kupy mówi jasno: musiałem obejrzeć The Room, żeby godnie przygotować się na premierę TDA. I teraz postaram się ten film zrecenzować tak, jak zrobiłbym to z każdym innym, normalnym filmem. Do dzieła!
Akcja filmu dzieje się w San Francisco "tu i teraz", a na ekranie ujrzymy zmagania grupki osób, których życia zostają ze sobą splątane, a całość jest zanurzona w sosie pikantnych międzyludzkich relacji. Główny bohater, Johnny, jest odnoszącym sukcesy bankowcem. Jest zamożny, ma atrakcyjną narzeczoną i najlepszego kumpla. Poza tym jest człowiekiem o kryształowej duszy, bo pozwolił stanąć na nogi osiemnastoletniemu Denny'emu, któremu kupił mieszkanie i dla którego jest kimś w rodzaju zastępczego ojca. Ale gdyby tak wszystko szło zgodnie z życiowym planem (kariera, miłość, ślub), to film nic by sobą nie reprezentował. Do poukładanego życia Johnny'ego wkrada się zdrada. Najbliższe mu osoby puszczą w ruch machinę, która doprowadzi do daleko idących konsekwencji. Jak w każdym szanującym się dramacie.
Martin McDonagh w ciągu dekady stworzył zaledwie trzy długie metraże, ale każdy z nich nie tylko warty jest Waszej uwagi, ale też warty jest wszystkich nagród, jakie otrzymał. Rewelacyjny film In Bruges (z popsutym polskim tłumaczeniem tytułu - Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj) i gorszy, ale wciąż bardzo solidny obraz Siedmiu psychopatów, utorowały drogę do - póki co - największego sukcesu tego filmowca. Bo Trzy billboardy za Ebbing, Missouri to wielki sukces i film, w którym w zasadzie wszystko gra i nie ma na co marudzić.
Każdy, kto choć trochę zna filmy McDonagha, z góry wie na jakiego typu emocje się nastawić. Kręci on filmy życiowe, normalne, codzienne, ale przy okazji w cudowny sposób pokręcone. Coś jak wcześni bracia Coen, ale chyba jeszcze lepiej. Przemoc, wulgaryzmy i czarne poczucie humoru połączone jest z ludzkimi dramatami, nadającymi opowiadanym historiom emocjonalną głębię i sens wykraczający poza zwykłą rozrywkę. Takie też są Trzy billboardy - śmieszne, przejmujące, zaskakujące i wzruszające. Wielkie Kino przez duże "W" i równie duże "K".