Filmowo-serialowe podsumowanie roku 2021 - najlepsze rzeczy, które widziałem
Muzyczne podsumowanie roku 2021 - najlepsze albumy!
Abradab + Coma = Kashell. Recenzja debiutanckiej płyty
Wszystko, co ostatnio obejrzałem - minirecenzje filmów i seriali
Limp Bizkit wraca po 10 latach. Recenzja albumu Limp Bizkit Still Sucks
Recenzja albumu Sleep Token - This Place Will Become Your Tomb. MNIAM!
Każdy kocha kino (choć trochę... każdy, prawda?). Miłość do kina może przejawiać się na różne sposoby. U mnie wygląda to tak, że poza zaliczaniem masy seansów w kinie, nadrabianiem braków w domu i gadaniem o filmach, lubię zwracać uwagę i doceniać pojedyncze aspekty. Najlepsze wstępy, najlepsze eksplozje, najlepsze sceny walki, najlepsze slo-mo i inne tego typu rzeczy. Tym razem tekst będzie o najlepszych (subiektywnie, a jakże) długich ujęciach w kinie.
Trwające po kilka lub nawet kilkanaście minut nieprzerwane kamerowe jazdy zawsze robią na mnie wielkie wrażenie, bo absolutnie cała ekpia na planie musi być w najwyższej dyspozycji, by nie spartolić jakiegoś detalu, przez który będzie trzeba całość powtarzać. Zapraszam na tę skromną formę oddania szacunku ludziom, którzy potrafiom takie rzeczy robić (wspomnę tu mistrza Hitchcocka, który już w 1948 roku chciał nakręcić film Sznur w całości składający się z jednego ujęcia, ale jego wizja przerosła dostępną technologię). A zatem - oto lista najfajniejszych, moim zdaniem, długich ujęć w filmach oraz specjalny bonus dla ludzi, którzy lubią wchodzić głębiej (bez skojarzeń :P).
Steven Soderbergh to największy artysta wśród filmowych rzemieślników i najlepszy rzemieślnik wśród artystów. W ciągu nieco ponad dwóch dekad kariery stworzył kilkadziesiąt filmów (średnio jego nazwiskiem firmowane są 2 tytuły rocznie!), z których najnowszy - Panaceum (czyli w oryginale swojskie "efekty uboczne") trafił niedawno do naszych kin. I jak jest? I jest tak, jak zwykle - pan reżyser nie schodzi poniżej pewnego, dosyć wysokiego poziomu, ale zdecydowanie brakuje tu pierwiastka wyjątkowości, który zamieniłby Panaceum w zapamiętywane na lata kino.
Krótki tekst o krótkiej płycie i małym-dużym zespole. 8 kwietnia ukazało się wydawnictwo z ładną okładką, sympatycznym logo OCN i tytułem Waterfall, które nabyłem, przesłuchałem i opinię sobie wyrobiłem. A teraz pytanie dodatkowe - a znacie zespół Ocean? Bo OCN to jest ciągle ten sam zespół, choć zmieniony. I oni sobie grają już od ponad 10 lat, ale na moim radarze pojawili się stosunkowo niedawno, postanowiłem więc przybliżyć zainteresowanym twórczość panów z Wrocławia. Słowa kluczowe - polski rock, przebojowość, melodie, grane w rozgłośniach radiowych single i garstka szatana. Teoretycznie nic specjalnego, ale jednak coś w sobie mają. Bo przecież nie można ciągle słuchać łomotu...
Jakże zabawny (haha) i błyskotliwy tytuł tego tekstu w dużym stopniu oddaje moje wrażenia po seansie kontrowersyjnego, niezwykłego, ekscytującego, nietuzinkowego (i cokolwiek jeszcze pojawiało się w telewizyjnych reklamach) filmu Spring Breakers. Poszedłem, bo lubię zabawy montażem, poszarpaną narrację, ciężki humor, kolorowe zdjęcia/ujęcia i ogólną "dzikość" w kinie. Wyszedłem zmęczony, zirytowany i zdziwiony. Początkowo recenzji miałem nie pisać, ale wybrane dwa komentarze pod tekstem Promilusa (film mu się podobał) sprawiły, że powstał ten wpis, którego zadaniem jest przekonanie Was, że na Spring Breakers naprawdę nie warto iść do kina. Ani trochę.
Wszechstronnie utalentowany facet o potężnym głosisku, które zapewnia melodyjny śpiew i piekielny ryk. Zdolni muzycy, którzy nie oszczędzają instrumentów. Ponad 2 dekady obecności na rynku. Każda płyta lepsza od poprzedniej. No i w końcu - podwójny koncept album. Macie to? Łapiecie? Po bardzo udanej części pierwszej dwupłytowego House of Gold & Bones nadszedł czas na równie udaną (albo i lepszą) część drugą. Stone Sour świeci mocnym blaskiem, upewnij się, że go nie przegapisz, dzielny czytelniku i słuchaczu.
W muzyce dla mnie zawsze najważniejsza jest... muzyka. Tak, zaskakujące, wiem. Ale przecież wielu najpierw ocenia wokalist(k)ę, inni równie dużą wagę przywiązują do tekstów czy światopoglądu artysty (cieniasy). Czasami jednak zdarza się, że towarzysząca albumowi otoczka jest niemal tak samo atrakcyjna, jak melodie, refreny i zaśpiewy. House of Gold & Bones to kompletna paczka - podwójny album, ciekawa historia pióra Coreya Taylora, czteroczęściowy komiks wydawany przez Dark Horse, a w przyszłości podobno także film. Ambitne, i co ważniejsze, udane przedsięwzięcie.
Zwlekałem z graniem w Assassin's Creed III - takie opóźnienie stało się dla mnie swoistą tradycją, bowiem każdego Asasyna poznawałem kilka miesięcy po premierze. Jak mocno wpływa to na ostateczną ocenę? Nie wiem. Wiem natomiast, że po ukończeniu zabawy Connorem byłem dosyć zawiedziony. Assassin's Creed III to dobra gra, całkiem wciągająca, miejscami bardzo ciekawa i posiadająca dużo różnego rodzaju "cosiów". Niestety - w ogólnym rozrachunku pozostaje dla mnie najsłabszą częścią serii. Zapraszam po wyjaśnienie.
Na taki moment umysłowej czystości ludzie czekają przez lata. Na chwilę, w której wszystko staje się jasne, droga ku przyszłości jest oczywista, a błędy czasów minionych okazują się zrozumiałe i godne pożałowania jednocześnie. Jestem ekstremalnie wzruszony faktem, że właśnie doświadczyłem tego swoistego momentu zen. Dziedzina: muzyka. Teraz już wiem, że błądziłem. Dość udawania. Te wszystkie jazgotliwe gitary, bełkotliwe przyśpiewy, otumaniający rytm perkusji... to jedynie dziecięce igraszki, kaprysy wyniesione z liceum. Nieistotne dźwiękowe muśnięcia wiatru na płótnie życia. Okazało się bowiem, że istnieje coś takiego, jak Najlepszy Utwór Na Świecie (NUNŚ) i każdy musi się z nim zmierzyć. Paul DelVecchio skąpał mnie w nieprzerwanym strumieniu swojego geniuszu i oto stałem się nowym człowiekiem.