„Wytniemy z gry siedem godzin zawartości i poupychamy je jako bonus do zamówień przedpremierowych w siedmiu różnych sieciach handlowych. Zbierz je wszystkie! Damy też trzy rodzaje steelboków. Niech się barany zabijają o nasz towar. To prawda, że nie dokończyliśmy rozgrzebanego we wczesnym dostępie poprzedniego projektu, ale sami wiecie, rozumiecie. Mamy nowy super produkt, który przed premierą wypromują nam zaufani youtuberzy. Jesteśmy złymi deweloperami i naszym celem jest oskubanie gracza, więc wszystkie chwyty dozwolone, cel uświęca środki, itd. Trolololo...”
Wiele się mówi (nie tylko ostatnio) o psuciu rynku gier wideo przez zachłannych producentów i wydawców, którzy co i rusz wymyślają nowe sposoby na wyjmowanie pieniędzy z kieszeni graczy. Ostatnio niezwykłe poruszenie w tym temacie wywołały dwa tytuły: Śródziemie: Cień Wojny i Star Wars: Battlefront II. W tym pierwszym mikrotransakcje polegające na kupowaniu skrzynek ułatwiają zabawę i skracają czas potrzebny do zobaczenia „prawdziwego zakończenia” singleplayerowej historii. W drugim, ukryte w skrzynkach przedmioty są podstawą sensownego progresu w procesie rozbudowywania możliwości naszego żołnierza. Gdzieś tam jeszcze przemknęła Forza Motorsport 7 i VIPowskie karty, ale Turn 10 ugięło się pod żądaniami fanów więc tak jakby sprawy nie było. Tylko czy na pewno?
W pierwszym półroczu poszalałem trochę z zakupami książek, w wakacje trzeba było więc trochę przystopować i przeczytać to, na co się wcześniej wydało worek kasy. Tak więc lipiec i częściowo sierpień upłynęły mi w głównej mierze na lekturze. Nie zamierzam tutaj recenzować przeczytanych pozycji, bo forma tych wpisów jest zbyt pobieżna i służy czemuś zupełnie innemu. Niemniej nawet w wakacje nie mogłem sobie odmówić jakiegoś zakupu. A konkretnie czterech, czyli liczby żenującej każdego książkowego mola. No, ale to zawsze coś, o czym warto napomknąć, bo chyba nawet tymi trzema pozycjami wyrabiam roczną normę sześciu dorosłych Polaków. Podobno, ale nie sądzę żaby z czytelnictwem w naszym kraju było aż tak źle.
Tym razem przyznam się do swojego guilty pleasure, którym są książki z uniwersum Gwizednych wojen, a konkretnie, z nowego kanonu. Piszę o tym dlatego, że ostatnią pozycją z serii jaką nabyłem był Katalizator, po przeczytaniu którego cały czas nie mogę się zmusić żeby nabyć kolejne, wydane po nim pozycje. Przypominam więc sobie samemu o sprawie.
A teraz czas na przedstawienie zakupów! Będzie kryminalno-historycznie.
Kwiecień i maj stały pod znakiem książek lotniczych, z których większość już zdążyłem przeczytać. Czerwiec zrywa z tematyką militarną i wraca na normalniejsze tory powieści różnej treści. Najczęściej takiej, którą od dawna chciałem przeczytać, albo takiej, gdzie ufam autorowi, że swoim kolejnym dziełem mnie nie zawiedzie. Jednak u progu lata czas na czytanie kurczy się niemiłosiernie, bo są inne, równie fajne zajęcia w wolnym czasie, większość z poniższych zakupów pozostała nietknięta. Czeka na swój czas.
John Steinbeck - Grona gniewu
O Steinbecku i książce „Na wschód od Edenu” już wspomniałem w lutowo-marcowych zakupach, a jako że byłem tą literaturą zachwycony, sięgnąłem po kolejną wielką powieść Amerykanina. Chyba nawet słynniejszą i także zekranizowaną w 1940 roku przez samego Johna Forda. Książka jest nieco cieńsza od „Edenu”, ale tylko nieznacznie, szykuje się więc świetna lektura.
W ciągu ostatnich dwóch miesięcy czasu na czytanie miałem nieco mniej, więc i zakupy chyba wyszły trochę skromniejsze. A na pewno bardzo monotematyczne, bowiem po latach przerwy wróciła do mnie pasja symulowania latania, a przede wszystkim pasjonowania się lotniczymi opowieściami. Stąd to nadrabianie zaległości.
Frank Mares - Zadanie wykonane
Wspomnienia czeskiego pilota, który w 1940 roku trafił do Anglii i początkowo latał w słynnym wówczas 601 dywizjonie RAF. Można w niej znaleźć kilka ciekawostek, które wyjaśnią jakie stosunki panowały pomiędzy czeskimi oficerami a zwykłymi żołnierzami, a co za tym idzie, dlaczego wielu czeskich pilotów nie chciało latać w czeskich dywizjonach. Trochę mało opisów walk powietrznych, za to interesująca krótka historia ucieczki z okupowanych Czech przez Polskę latem 1939 roku.
Na początku lutego zdałem raport z książkowych zakupów. Jest koniec marca, więc minęło wystarczająco wiele czasu, aby wpisać sobie do pamiętniczka kolejne życiodajne zakupy. Nie jest tego może porywająco wiele, ale przyjemność od czasu do czasu trzeba przeplatać też pracą. Chociaż chwila... przecież ja tę przyjemność przeplatam inną przyjemnością :D
Michael Punke - Zjawa
Dzikiego Zachodu ciąg dalszy ze stycznia. Film oczywiście oglądałem i byłem zachwycony nie tyle samą historią, bo co do tej można mieć wiele wątpliwości, czy aby to wszystko na pewno mogło zdarzyć się jednemu zakatowanemu przez niedźwiedzia człowiekowi, ale przede wszystkim pejzażami, które udało się tak pięknie uchwycić filmowcom. Chcę przeżyć to jeszcze raz, ale już w wyobraźni, co umożliwi mi, mam nadzieję, książkowy pierwowzór.
Zachar Prilepin - Klasztor
Lubię literaturę obozową, szczególnie Inny świat Herlinga-Grudzińskiego. Po Klasztor sięgnę tym chętniej, że autor, to wywołujący nawet w samej Rosji kontrowersje narodowy bolszewik. To ponoć wielka współczesna rosyjska literatura. Na pewno gabarytami - ponad sześćset pięćdziesiąt stron robi wrażenie nieprzystępności.
Co robicie kiedy nie gracie, nie chlejecie, nie szlajacie się po mieście, nie gapicie się bezmyślnie w telewizor lub w internet, nie śpicie i nie pracujecie oczywiście? Mnie najczęściej zdarza się czytać książki. Wydaje mi się, że całkiem sporo, choć przez większość czasu mam wrażenie, że to wciąż za mało, i wiele ciekawych rzeczy mi przez to umyka. Nie jestem na bieżąco z wydawaną literaturą i w całkowitej opozycji do pewnego Puchatka, który zaglądając do środka widział coraz mniej Prosiaczka, ja widzę go coraz więcej i więcej. Prosiaczek rozrasta się o gigantycznych rozmiarów, zapełniając koszyki księgarń internetowych, z wytęsknieniem oczekując przeprowadzki na moje półki, na których już od dawna nie ma miejsca, więc nowe woluminy lądują gdzie popadnie. I chociaż już wielokrotnie przymierzałem się do zakupu czytnika ebooków, wciąż żadnego sobie nie sprawiłem. Nie potrafię się przekonać. Dla mnie czytanie to faktura kartek i zapach druku, czyli coś, czego żaden „kundel” nie potrafi zaoferować. Nie wykluczam, że kiedyś... może. Ale jeszcze nie teraz.
Oficjalny twitter Star Wars zaćwierkał właśnie, że ósmy epizod sago Gwiezdne wojny będzie nosił podtytuł The Last Jedi. Dziwi trochę, że zerwano z tradycją i słowo Jedi trafiło do środkowej części nowej trylogii, ale przecież nie jest wykluczone, że odcinek dziewiąty też będzie Jedi. Pozostaje pytanie, czy owo słowo jest użyte w liczbie pojedynczej czy mnogiej. Za pierwszym rozwiązaniem przemiawia opcja wymordowania wszystkich uczniów Skywalkera przez Kylo Rena, ale to chyba nadal nic pewnego. Liczba mnoga zapewne odnosić się będzie do Luke'a i Rey, która w koncu odnalazła swego przyszłego mentora.
Tak czy siak, premiera 15 grudnia, czekamy więc z niecierpliwością. Rogue One bardzo wysoko podniósł poprzeczkę - może więc być tylko lepiej. A powyżej pierwsza grafika promocyjna.
Disney pokazał światu oficjalny plakat z siódmego epizodu Star Wars. Zaraz, ale czy aby na pewno siódmego, bo na plakacie zabrakło cyferki. Jednak oryginalne plakaty do starej trylogii też jej nie posiadały, więc bez paniki. Bardziej interesujące jest to ustrojstwo w tle. Gwiazda Śmierci ver. 3.0? Jeżeli tak, to taki rafurbishing pomysłów chyba mi się nie podoba. Sam nie wiem...
Co poza tą wielką kulką w tle? Równouprawnienie płci, widać że kobieta będzie grać pierwsze skrzypce. Mnie pasuje, strasznie zanudzały te wszystkie wyliczenia z poprzednich filmów ilu to facetów przypada na dwie laski. Równouprawnienie przejawia się także w postaci aktora Boyegi, czyli czarnoskórego bohatera. Będzie film poprawny politycznie. Cóż, takie czasy, taki Disney i taka bajka. Żadne zaskoczenie, ale to dobrze. Od początku czarnoskóry szturmowiec zupełnie mi nie przeszkadzał.
W centrum Harrison Ford ze zmarszczkami i Carrie Fisher bez zmarszczek, za to z fryzurą a'la Tina Turner (gdyby ją trochę przesunąć na czoło). Nie ma Marka Hamila, a więc starego Mistrza Jedi w filmie będzie bardzo niewiele. Tak myślę. Obok R2D2 stoi jakiś gnomi okularnik przypominający mi niefajne Mroczne Widmo. Niefajnie. A może fajnie, w końcu J.J. to nie wujek Lucas. BB8 to wiadomo, nowa robocia gwiazda, która ewidentnie przyćmi wycofany duet R2D2 i C-3PO. Sokół Millenium, X-Wingi, TIE Fightery, Star Destroyery, nowi szturmowcy i ich szef w pelerynie. Tu standard.
Nad całością dominuje Kylo Ren. Nowy czarny charakter na razie nie straszy i nie ma startu do Vadera. Ale to na razie. Może po premierze, 18 grudnia, jak już zostanie umieszczony w odpowiednim kontekście, zacznie straszyć?
No jak, zacznie czy nie? Będzie nowa klasyka czy klops? Jeszcze dwa miesiące do premiery. Damn...
Notka co prawda spóźniona o kilka dni, ale w tym przypadku lepiej późno niż wcale. Za kilkanaście dni ukaże się nowa płyta Iron Maiden zatytułowana The Book of Souls. W sieci ukazał się niedawno teledysk promujący Speed of Light, jeden z utworów znajdujących się na płycie. Fani zespołu na pewno wiedzą, że maskotka Żelaznej Dziewicy - Eddie - był już kiedyś bohaterem gry komputerowej Ed Hunter. W nowym klipie zespół ponownie nawiązuje do gier wideo. Jeżeli więc nie mieliście jeszcze okazji obejrzeć maidenowych wersji Donkey Konga czy Mortal Kombat, to klikajcie play, w kilka minut z prędkością światła zapoznacie się historią gier ;)
Nostalgię można definiować na kilka sposobów, nawet jako chorobę psychiczną, ale na potrzeby tego krótkiego tekstu przyjmijmy, że to raczej tęsknota za czasem może i słusznie minionym, ale pamiętanym jako coś fascynującego i niezmiernie, nawet po latach, przyciągającego. Stan taki może objawiać się w sposób lekki, służący pogadankom ze znajomymi przy browarze, nieco cięższy, kiedy emocjonalnie wspominamy na balu maturalnym (lub tak, żeby słyszało to pół autobusu w czasie przejazdu tegoż po kocich łbach – autentyk) jak to za pomocą kuszy +1 wystrzelaliśmy w jakimś eRPeGu cały oddział orkowych berserkerów. Stan najcięższy, moim zdaniem, to ten, w którym w ciszy i samotności co jakiś czas powracają w myślach męczące myśli podszeptujące, że oto minęło lat pięć, dziesięć czy dwadzieścia, a jakaś gra, w którą z dowolnych powodów nie zagraliśmy przez ten czas, w naszej wyobraźni urosła do miana Absolutnej Legendy Której Wstyd Nie Znać. I to nawet nie dlatego, że świat się nią zachwycił. Tu do głosu dochodzą raczej osobiste preferencje. Może to być nawet tytuł niszowy, stary i mało komu znany, ale któremu udało się trącić odpowiednią strunę w naszej podświadomości. A nawet taki, który znamy i pamiętamy, ale po latach chcielibyśmy do niego powrócić i potraktować jako odtrutkę na dzisiejsze standardy w branży. Oczywiście nie myślę tu o piętrzącej się przede mną kupce wstydu tytułów, w które jeszcze nie zagrałem lub nie zdążyłem ich skończyć, a przyznanie się do tego w towarzystwie może zostać odebrane niczym puszczenie bąka na kolacji u przyszłych teściów.
Jerzy Stuhr śpiewał, że każdy śpiewać może. Podobnie jest z poezją. Pisać wiersze może każdy, ale nie wszystkim muszą się one podobać. Dziś upamiętniamy jak potrafimy Światowy Dzień Poezji i oddajemy nasze łamy zupełnym amatorom, którzy rymy klecą pomiędzy zagryzieniem słodkiego ciasteczka a popiciem go zimnym mlekiem. Cóż, nie każdy rodzi się twardzielem.
Wspólną tematyką łączącą nasze poematy są gry. Powiadają, że ambitna twórczość krytyki się nie boi, więc wystawiamy na pokaz nasze dzieła spisane ku potomności. A jeśli Wam się nie spodobają, to cóż, mamy na to gotową odpowiedź:
Napiszcie lepsze i wygrajcie "growe" koszulki niespodzianki!
Zapraszamy do zabawy naszych czytelników. Opublikujcie w komentarzach własne wiersze, poematy i haiku związane z grami, a twórcy najlepszych dzieł zostaną nagrodzeni koszulkami niespodziankami. Do wyboru mamy trzy koszulki w rozmiarze M, dwie w rozmiarze L i jedną XL. Zabawa trwa do końca weekendu, a zwycięzców wyłonimy w środku tygodnia
Zatem pióra w dłoń i do pisania! Amatorzy klikania i poezji, łączmy się!
Jeśli już w marcu rozglądacie się za kandydatami do tytułu gry roku, to uprzejmie chciałem Was poinformować, że powinniście spojrzeć w tę stronę, o tutaj. Tak, tutaj. Widzicie jak pomiędzy drzewami mignęła przez chwilę biała zjawa ducha lasu? To Ori. Wydaje się niepozorny. Ma długie uszy, ogon i gdyby przymknąć jedno oko, to wygląda trochę jak zmutowany królik. Ale ten niewinny z pozoru gość to prawdziwy wymiatacz, któremu nie straszne są przeciwności losu i gdy pada pod naporem ciosów wrogów lub z powodu braku małpiej zręczności w palcach u sterującego nim gracza otrzepuje się z kurzu i niczym filmowy T-1000 podejmuje kolejną próbę w dotarciu do celu. To nic, że trzysta czterdziestą siódmą. Stara maksyma mówi, że co nas nie zabije, to nas wzmocni, a zapewniam Was, że ze starcia z Ori and the Blind Forest wyjdziecie strasznie pokiereszowani, ale szczęśliwi. Wyobrażam sobie, tak właśnie działa magia dobrych gier.
Mark Watney jest inżynierem botanikiem, członkiem kilkuosobowej wyprawy na Marsa i prawdopodobnie pierwszym człowiekiem, który tam umrze. Po tym jak zgubił się w trakcie marsjańskiej burzy piaskowej, która zmusiła pozostałych astronautów do ewakuacji z planety, został zupełnie sam. Przeżył, ale szanse na ratunek ma niewielkie. Koledzy sądzą, że zginął. NASA również nie ma wątpliwości co do jego losu. Mark Watney został sam jak palec, mając do dyspozycji jedynie nieuszkodzony hub, kilka kombinezonów, trochę części z lądownika, dwa marsjańskie łaziki i dziesięć ziemniaków. Niby dużo, gdyby wybrać się z tym ekwipunkiem na Mazury względnie na Saharę. Ale na Marsie to żałośnie niewiele. Mark Watney ma jednak coś, czego brak przeciętnemu turyście. Mianowicie wiedzę, wolę przeżycia i pomysłowość MacGyvera. Czy uda mu się szczęśliwie wydostać z tej ogromnej pułapki?
Stało się tradycją, że co roku blogerzy serwisu gameplay.pl głosują na najlepszy tytuł ostatnich dwunastu miesięcy. Nie inaczej było i tym razem, kiedy wspólnie postanowiliśmy wybrać najlepszą grę 2014 roku. Głosowanie było jawne, każda z osób mogła wybrać maksymalnie trzy tytuły, które otrzymywały kolejno trzy, dwa i jeden punkt. Po zebraniu wszystkich głosów wyłonił się jeden zdecydowany zwycięzca. Po raz pierwszy w naszym głosowaniu zdarzyło się również, że musieliśmy przyznać aż cztery równorzędne trzecie miejsca – walka w tym roku na dalszych pozycjach była wyjątkowo wyrównana. Ponadto produkcjom, na które najczęściej padały głosy naszych blogerów postanowiliśmy przyznać wyróżnienia. Zapraszamy do zabawy i umieszczania w komentarzach trzech swoich najlepszych tytułów ubiegłego roku.
Muszę się przyznać, że żyłem do tej pory w pewnej ignorancji. Przynajmniej jeśli chodzi o klimaty serwowane przez grę Never Alone – nietypową platformówkę opowiadającą o przygodach dziewczynki poszukującej źródła zamieci i towarzyszącego jej lisa polarnego. Rzecz dzieje się na dalekiej Arktyce, a dziewczynka nie jest bynajmniej zagubioną turystką, a rdzenną mieszkanką tamtych okolic. Eskimoską.
Moja ignorancja nie dotyczy jednak owej dalekiej północy. W końcu nawet dziecko wie, że jest tam cholernie zimno (pewnie co najmniej tak, jak teraz za oknem mojego pokoju), po białym śniegu przechadzają się białe misie, myśliwi walą pałkami po foczych głowach, a chcąc znaleźć ciepły kąt trzeba sobie zbudować okrągły domek z lodu. Pisząc o ignorancji mam na myśli brak jakiejkolwiek wiedzy na temat kultury i tradycji oraz opowieści zamieszkujących te tereny „tambylców”. Te stara nam się przybliżyć mieszczące się na Alasce studio Upper One Games. Never Alone powstało także dzięki bezpośredniej współpracy przy produkcji członków plemienia Inupiat oraz środków finansowych przeznaczonych na wsparcie popularyzowania kultury rdzennych mieszkańców Alaski.