Legendy Polskie Allegro to interesująca sprawa - z jednej strony filmy są sponsorowane przez Allegro, lecz z drugiej nie zawierają ani sekundy (poza, oczywiście, logiem) dodatkowej reklamy. Producenci dostali absolutnie wolną rękę i tworzą krótkie filmy związane z najpopularniejszymi polskimi legendami, unowocześniając je i tworząc coś na miarę własnej historii. Czy dobrej, to się dopiero okaże, ponieważ chwilowo nie wszystkie „odcinki” serii są dostępne - mamy za to kilka utworów, które z pewnością są zasługują na osobny artykuł.
Przykro mi. Naprawdę mi przykro - wychodząc z kina, z przedpremierowego pokazu Wonder Woman, czułem się po prostu przygnębiony. Nie dlatego, że DC po raz kolejny zaprzepaściło szansę na dobry film o superbohaterach, bo tym razem jednak wyszło im nad wyraz dobrze, ale dlatego, że wyjątkowo zżyłem się i uwierzyłem w chemię między postaciami, a nie wszystkie dotrwały do końca. Wonder Woman to dobre, superbohaterskie kino - czasem przepełnione patosem wywołującym uczucie politowania, czasem niepotrzebnie się dłużące, ale koniec końców wyjątkowo satysfakcjonujące i przywracające wiarę w filmowe uniwersum DC. Czy warto pójść do kina, aby zobaczyć Wonder Woman?
Wielu artystów ma okazję zagrać swoje największe hity w nowych aranżacjach - czy to w ramach tematycznego koncertu, czy to w wersji akustycznej, instrumentalnej, z innymi popularnymi muzykami lub po prostu w ramach odświeżenia piosenek znanych i lubianych przez szerszą publiczność. I choć osobiście nigdy nie „wymagam” takiego kroku od swoich ulubionych wykonawców, to jest on zawsze mile widziany, szczególnie w przypadku utworów, które znam już od dłuższego czasu. Do Hooverphonic jednak podszedłem z całkiem innej strony (najpierw nowe aranżacje, potem oryginały) i, jak się okazało później, była to bardzo, ale to bardzo dobra decyzja.
13 Reasons Why jest od niedawna dość mocno reklamowany przez Netflix, szczególnie w mediach społecznościowych (Facebook, Instagram), gdzie personalizacja reklam należy do wyjątkowo prostych zadań. Jest to świetny marketingowy ruch, ponieważ to właśnie te portale skupiają największą ilość młodych ludzi, często też w wieku nastoletnim - a nie da się ukryć, że do nich trzynastoodcinkowa seria trafi najmocniej i otrzyma najlepsze oceny. Nie oznacza to jednak, że jest to słaby serial przeznaczony tylko dla „starszych dzieci”, ale czy jest jednak na tyle dobry, aby ten cały marketingowy kocioł miał szansę się zwrócić?
Nocny Recepcjonista, odnoszę wrażenie, nie wywołał w naszym kraju większego poruszenia. Sam na ten serial trafiłem przez przypadek, dzięki jednemu z gameplayowych newsów - i kiedy doczytałem, że gra w nim i Hugh Laurie, i Tom Hiddleston, nie mogłem po prostu przejść obok niego obojętnie. Mnóstwo nominacji i kilka nagród skutecznie rozpaliły mój entuzjazm, a kiedy okazało się, że ma tylko 6 odcinków, dość szybko udało mi się wygospodarować na niego trochę wolnego czasu. Świetnie spędzonego czasu.
Naczytałem się wiele, naprawdę wiele złego o Batman v Superman. Film miał być poszatkowany, niespójny, kolejne postacie miały się w nim pojawiać na siłę, fabuła podobno nie trzyma się kupy. BvS było jedną z prób jak najszybszego wprowadzenia widza w świat DC, którego kolejnym etapem będzie już Liga Sprawiedliwych i nie będę udawał, że tego nie widać. Każda z wyżej wymienionych wad również nie wzięła się znikąd, ale z drugiej strony - po przeczytaniu opinii - spodziewałem się katastrofy. A okazuje się, że wersja rozszerzona nie jest wcale taka zła, ba! Bawiłem się bardzo dobrze. Jak to jest z drugą częścią Człowieka z Żelaza?
Z Woodkidem zaprzyjaźniłem się już lata temu - tworzy on muzykę w zasadzie niespotykaną, nietuzinkową, lecz zarazem przyjemną i wpadającą w ucho. Nie można mówić o nieprzystępności jego utworów, ponieważ są na tyle zmyślnie napisane i wykonane, że bardzo łatwo trafiają do słuchaczy. Potencjał utworów Woodkida zdaje się potwierdzać chociażby Ubisoft, wykorzystując już nie tylko Iron, ale również i The Golden Age w zwiastunach do różnych części Assassin’s Creed. Lecz dlaczego nagle sobie o tym wszystkim przypomniałem? Wiadomość z ostatniej chwili: nowa wersja Iron. I tak, jest fenomenalna.
Niedawno miałem przyjemność czytać pierwsze, niezbyt zachęcające wrażenia z seansu Belle Epoque. Serial skreśliłem z listy, bo przecież jest cała masa innych produkcji wartych zobaczenia - interesujące umiejscowienie akcji jednak nie dawało mi spokoju. Uwielbiam takie kostiumowe produkcje, nie chcąc jednak katować się serią w najlepszym wypadku średnią, rozpocząłem poszukiwania innego serialu. Dziwnym, za to niezwykle korzystnym dla mnie zbiegiem okoliczności trafiłem na Taboo, które od 17 marca jest dostępne w serwisie HBO GO. Obejrzałem więc wszystkie 8 odcinków w dwa dni i przyszedł najwyższy czas na spisanie swoich zeznań.
Na ścieżkę dźwiękową z Ori and the Blind Forest trafiłem przez przypadek, chwilę po odsłuchu muzyki towarzyszącej graczowi w Child of Light. I jedna, i druga gra dotyczy pewnej baśni, co jest zresztą bardzo łatwo wyczuwalne we wszystkich kompozycjach - na ile jestem w stanie jednak stwierdzić (bo z Ori niestety jeszcze nie miałem przyjemności się zapoznać), to muszą się one znacząco różnić. Bo choć konceptualnie te ścieżki dźwiękowe mogą być do siebie nawet podobne, to fakt faktem odstają od siebie zauważalnie, w moim przypadku zdecydowanie na korzyść Child of Light. Co więc ten OST z Ori and the Blind Forest ma nam do zaoferowania?
Gameplay filmami stoi już od długiego czasu. My, czyli autorzy, staramy się je analizować, przeżywać na nowo, a wszystkie spostrzeżenia spisywać dla czytelników - z lepszym lub gorszym rezultatem. W recenzji filmu nie da się jednak zawrzeć wszystkiego, aby przypadkiem nie zepsuć nikomu zabawy; opisy fabuły muszą być szczątkowe, a jeżeli wspomina się o jakiejś świetnej scenie lub technice, również robi się to niejako „po omacku”, aby pozwolić każdemu odkryć obraz na swój sposób. Kiedy jednak nie obawiamy się spoilerów, nagle możliwości stają się większe, o czym przekonałem się oglądając od niedawna Lessons from the Screenplay.
Oczywiście, że znam się lepiej, ale nie mam Wam za złe, że polubiliście ten serialik. Te 8 odcinków (czy to w ogóle wystarczająco miejsca na rozwinięcie fabuły, ja się pytam?) wyprodukowanych przez jakąś niszową stację telewizyjną - a nie, przepraszam, internetową - której właściciele jeszcze niedawno uważali Polskę za trzeci świat, w końcu może przynosić jakiejś-tam jakości rozrywkę, o której zapomnicie w ciągu dwóch tygodni od ostatniego seansu. To dlaczego niby mam się denerwować? No dobra, już, zobaczę, co Wy tam wszyscy widzicie w tym Stranger Things, żebym chociaż mógł pokomentować Wasze wpisy na socialmediowych tablicach. Poproszę pierwszy odcinek. Poproszę drugi. Co, jak to, już ósmy?! Jak ja mogłem tyle zwlekać?!
Tom Ford po raz drugi. Znów historia indywidualna, niezauważalna dla postronnego obserwatora; tym razem jednak nie dramat o miłości, a psychologiczny thriller trzymający w napięciu do ostatniej minuty. Piękne kadry, choć nie aż tak artystyczne, jak przy poprzednim filmie, świetnie dobrani aktorzy, cudowna muzyka, ciekawie zbudowane postaci i opowieść, w której literacka fikcja co chwilę miesza się z prawdą - panie i panowie, przed państwem Zwierzęta Nocy.
Do niedawna Toma Forda kojarzyłem tylko z prestiżową i luksusową marką ubrań. Najpierw z oprawkami, jako że te są mi potrzebne na codzień; później z osobą, która ubiera Jamesa Bonda w bardzo dopasowane i jednocześnie świetnie zaprojektowane garnitury; wreszcie, dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że ma on na swoim koncie również dwa filmy: Samotnego Mężczyznę oraz Zwierzęta Nocy. Na ten drugi jeszcze przyjdzie czas - poświęćmy teraz chwilę pierwszemu z wymienionych.
Ostatni, intensywny rok skutecznie poprowadził mnie przez detoks od gier komputerowych. Jak to jednak z nałogami - a szczególnie tak przyjemnymi i, o dziwo, nie-aż-tak-szkodliwymi - bywa, tak i w tym przypadku postanowiłem sobie w wolnej chwili do gier powrócić. Wielkimi krokami nadchodzi Andromeda - zanim jednak zniknę na kilka dni w okolicach premiery, wybrałem sobie mniejsze dzieło. Mniejsze, ale za to dostarczające niesamowitą ilość świetnej zabawy, satysfakcji oraz frustracji z powodu własnej głupoty.
Na czwarty sezon Sherlocka kazano fanom czekać naprawdę długo - mimo pozostawienia mocnego cliffhangera na końcu trzeciego sezonu, twórcy dali sobie sporo czasu na dopracowanie scenariusza, a aktorom na dokończenie odwleczonych zobowiązań przed kontynuacją unowocześnionej historii o najpopularniejszym detektywie świata. Oczekiwania oczywiście były ogromne; nasz serialowy głód nie został zaspokojony przez tzw. odcinek „0”, ponieważ wszyscy chcieli właściwego ciągu dalszego. Kiedy ten jednak nadszedł, bańka pękła. Czy czwarty sezon Sherlocka był zawodem?