W jednej z recenzji Life przeczytałem: im głupsi robią się bohaterowie, tym bardziej ekscytujący robi się film. Jest w tym sporo racji - Life to wypadkowa wielu klasycznych produkcji spod znaku groźnego kosmosu (Obcy spotyka Grawitację, Coś miesza się z Prometeuszem) z wszystkimi znanymi chwytami, do których należą niemądrze postępujący naukowcy. Czyli: wiesz, czego się spodziewać, ale i tak bawisz się dobrze.
Life to bardzo współczesna wizja tego, co zrobi ludzkość z obliczu kontaktu z pozaziemską formą życia. Jeśli genialny Nowy początek zmartwił Was niską zawartością przemocy, Life jest filmem dla Was. Wracająca z Marsa kapsuła z próbkami gleby zostaje przechwycona przez sześcioosobową załogę na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Szybko okazuje się, że wśród piasku i kamieni czai się półprzezroczysty, maskowaty glut wielkości ziarenka. Och, wow, prawdziwy marsjanin. Och, wow, on rośnie. Och, wow, wyobraźcie sobie wszystkie możliwości, jakie potencjalnie daje nowy organizm - leczenie chorów, przełom w biotechnologii... Och, wow, stwór okazuje się groźny? Kto by się tego spodziewał...
Dzieło Daniela Espinosy (jego ostatnie duże produkcje to System z Tomem Hardym i Safe House z duetem Washington/Reynolds) trwa zaledwie 90 minut i przez cały ten czas stara się utrzymać widza na krawędzi fotela. Pierwsze 20 minut zajmuje przedstawienie postaci, zbudowanie relacji i otoczenia, a reszta to coraz szybsza jazda bez trzymanki. Nie sposób się nudzić. A to, czy zabawa będzie dobra, zależy w dużej mierze od Waszego nastawienia, bowiem trzeba tu przymknąć oko na sporo rzeczy.
Wstęp jest bez zarzutu. Wszystko jest wiarygodne, postacie dają się lubić, ISS pokazana jest wyśmienicie, a na dodatek pierwsze wejście na teren stacji to popisowe, długie, kilkuminutowe ujęcie z unoszącymi się nad/pod/za/przed nami postaciami, które wykonują swoją pozaziemską pracę. Wszystko zmienia się w momenciue, gdy zafascynowany nowym organizmem pan doktor chowa rozsądek do kieszeni i zaczyna robić rzeczy dyskusyjne, które w konsekwencji doprowadzą do TOTALNEJ MASAKRY! Czy po Prometeuszu macie alergię na przeszkolonych naukowców postępujących wbrew zdrowemu rozsądkowi? Omińcie ten film. Nie macie? To zapraszam, bo będzie się działo.
Szóstka astronautów to klasyczy, międzynarodowy zespół: Ryan Reynolds jest wesołkiem, Jake Gyllenhaal siedzi na stacji najdłużej, jest samotnikiem i nie lubi Ziemi, Hiroyuki Sanada jest honorowy i zostawił na Ziemi rodzinę, czarnoskóry doktor grany przez Ariyona Bakare ma atrofię mięśni nóg, więc za wszelką cenę chce wykorzystać badania do czynienia dobra, zaś dwie panie - Olga Dykhovichnaya i Rebecca Ferguson są po prostu profesjonalistkami, ale bez większej głębi (a szkoda). Mając taki zestaw postaci i rosnącego w zastraszającym tempie groźnego kosmitę możecie sobie dopowiedzieć to i owo. Na szczęście wszystko dzieje się tak szybko, tak efektownie (projekt kosmity jest super!) i momentami zaskakująco, że bardzo łatwo jest przymknąć oko na głupoty.
Mamy tu miejsce na garstkę humoru, całe wiadro napięcia i sporo gore (scena jednej śmierci wywoła u niektórych podskok żołądka, jestem pewien). Innymi słowy Life naprawdę może się podobać, mimo przewidywalności i iścia na skróty. Tu chodzi o dobry, niepokojący kosmiczny klimat, który twórcom udało się wytworzyć po mistrzowsku. A że nie ma tu nic naprawdę oryginalnego? Mówi się trudno i bawi się dalej (i wystawia się siódemkę w dziesięciostopniowej skali).