Między campem a powagą. Recenzja Power Rangers - Czarny Wilk - 27 marca 2017

Między campem a powagą. Recenzja Power Rangers

Materiały promocyjne trzeciej kinowej adaptacji jednego z najbardziej campowatych seriali telewizyjnych wszech czasów nastawiły mnie na jedną z dwóch rzeczy. Z jednej strony spodziewałem się, że będzie to film nieudany do szpiku kości, jeden z przedstawicieli gatunku „tak złych, że aż dobrych”. Z drugiej, kilka rzeczy ze zwiastunów pokazywało, że to się może jednak udać – i to, bardzo, bardzo mocno, serwując nam naprawdę niesamowicie miodną mieszankę. Koniec końców rzeczywistość okazała się dużo bardziej szarawa i Power Rangers znaleźli się w rozkroku między jednym a drugim. Rozkrok zresztą nie dotyczy tylko jakości produkcji, ale też niezdecydowania w kwestii atmosfery i klimatu dzieła.

Sekwencja otwierająca produkcję nastawia nas na dość poważną jazdę – są trupy, jest ponuro, widzimy gorycz porażki i pyrrusowe zwycięstwo mające uratować świat. Łatwo o skojarzenia z robiącym kilka lat temu furorę krótkim filmikiem fanowskim przedstawiającym poważną wizję Wojowników Mocy. Prolog się jednak szybko kończy, a my zaczynamy być zaznajamiani z poszczególnymi nastolatkami, którzy z czasem staną się czempionami Ziemi – i od tego momentu powaga zaczyna się regularnie mieszać z nierównym humorem, często niestety w sposób pozbawiony jakiegokolwiek wyczucia.

Fabuła to opowieść, którą każdy zjadacz popkultury powinien dobrze znać – pięcioro outsiderów przypadkiem zyskuje supermoce, ale żeby nimi coś sensownego zdziałać i uratować świat przez wielkim zagrożeniem, najpierw muszą się porządnie zakumplować i ze sobą zgrać. Żadnych większych zwrotów akcji czy zaskoczeń w tym wszystkim nie przewidziano. Co natomiast przewidziano, i jest to chyba najmocniejszy punkt Power Rangers, to danie każdemu wojownikowi i wojowniczce po własnym wątku oraz problemie, z którym muszą się zmierzyć. Dzięki temu nikt tu nie jest wrzucony na odczepkę, każdy ma coś do zrobienia, czymś się wyróżnia. Wyszło to fajnie, postacie da się lubić, a i stopniowe tworzenie się między nimi więzi wypada jak na ograniczony czas całej produkcji wiarygodnie.

Charakteru nadano też Zordonowi. Nie jest on już tylko wielką głową sypiącą co jakiś czas poradami. Teraz jest wielką, bucowatą i niecierpliwą głową, wiecznie niezadowoloną z wolnych postępów Wojowników i świetnie zagraną przez Bryana "Heisenberga" Cranstona. Dla równowagi jednak kompletnie zmarnowano potencjał robiącej za głównego antagonisty Rity. Po kimś, kto kiedyś też był Power Rangerem i zdradził swój zespół, spodziewałem się zdecydowanie więcej niż bycia groteskowo złą i pozbawioną grama odcienia szarości wiedźmą.

Silne skupienie się na zaprezentowaniu poszczególnych głównych bohaterów odbiło się niestety mocno na tym, po co tak naprawdę idzie się do kina na Power Rangers – akcji. W całym filmie satysfakcjonująca zadymę dostajemy dopiero w finale. Wcześniej musimy zadowolić się jedynie pojedynczymi sekwencjami treningu wojowników czy krótkimi scenkami pokazującymi, co porabia Rita. A w zasadzie to kogo akurat morduje Rita, bo do tego się sprowadza jej wszelka aktywność.  Przez to momentami robi się zwyczajnie nudno, bo choć bohaterowie są sympatyczni, to jednak ich nastoletnie rozterki powinny być dodatkiem, a nie trzonem filmu. Power Rangerom bardzo brakuje jakiejś konkretniejszej, wyładowanej efektami specjalnymi sceny akcji umieszczonej jeszcze przed połową filmu, choćby i w formie retrospekcji przedstawiającej poprzednich Wojowników Mocy.  Jedyny plus takiego podejścia jest taki, że kiedy w końcu dostajemy kostiumy, zordy i wielką nawalankę, to przez kilka chwil efekt WOW jest dość duży. Z czasem niestety i on mija i nawet ta wielka zadyma zaczyna się lekko dłużyć, potwierdzając, że dwie mniejsze sekwencje walki zamiast jednej dużej byłyby lepszym pomysłem.

Na potrzeby kina przeprojektowano wygląd charakterystycznych kombinezonów, robotów (przez purystów zordami zwanymi) oraz innych dobrze znanych elementów. Wspólny mianownik zmian to mroczniej, mniej kiczowato i bardziej efektownie. Efekt końcowy jest całkiem niezły i przyjemny dla oka, nie przedobrzono tutaj tak bardzo jak ma to miejsce w filmach o Supermanie od Zacka Snydera, chociaż kilka rzeczy mi nie podeszło. Przede wszystkim nie spodobały mi się nowe zordy, w których widać silne inspiracje Transformerami Michaela Bay’a – składają się z olbrzymiej ilości maleńkich części, które się ze sobą zlewają i stają nieczytelne. Jakbym nie wiedział z serialu, że żółty robot przypomina tygrysa szablozębnego, a niebieski Triceratopsa, to nie jestem pewien, czy dopatrzyłbym się tych podobieństw w filmie.

Te dojrzalsze elementy fabularne oraz mroczniejsza stylistyka kompletnie nie współgrają też z momentami, w których film postanawia przypomnieć o swoich campowych korzeniach. Najdobitniejsze tego przykłady pochodzą niestety z wielkiego finału oraz ze sceny po napisach, więc nie mogę ich opisać bez zdradzenia ważniejszych wątków – dość powiedzieć, że nie pasują kompletnie do sytuacji, w których się pojawiają i przez to wywołują zażenowanie zamiast śmiechu. Po drodze zaś pojawia się olbrzymia liczba młodzieżowych żartów oraz nawiązań popkulturowych, które mimo świetnej roboty tłumacza (oglądałem wersję z napisami) w końcu zaczynają męczyć zamiast bawić, do tego wywołując dysonans między mrokiem na ekranie a humorem w tekstach. Za dużo tego.

Nawet muzycznie film nie może zdecydować się na jeden konkretny styl, mieszając typowe hity różnych gatunków z dyskotek i stacji radiowych dla nastolatków z całkiem niezłą przeróbką kultowego „Stand by Me”, niemalże idealnie skrojonym pod film "Power" Kanye Westa czy nową wersją klasycznego utworu przewodniego z serialowych Power Rangers (niestety pojawiającego się na dosłownie kilka sekund).

To, czego brakuje kinowej wersji kultowego serialu to konkretny styl. Żeby balansować na granicy powagi i kiczu trzeba mieć spore wyczucie, a tego twórcom Power Rangers zabrakło. W efekcie dostaliśmy zlepek niepasujących do siebie elementów, w którym na dodatek nienajlepiej rozłożono akcenty i podczas seansu przynajmniej kilka razy można odczuć spore znudzenie. Z drugiej strony, solidnie zaprezentowani główni bohaterowie i porządnie nakreślone tworzenie się relacji między nimi sprawiają, że nie jest to wielka katastrofa, jakiej można by się spodziewać. Obejrzeć można, tylko czy naprawdę warto marnować czas na dolne stany średnie, gdy w gatunku filmów superbohaterskich mamy aż tak wiele lepszych alternatyw?

Czarny Wilk
27 marca 2017 - 13:35