Recenzja filmu Obcy: Przymierze - jak Ridley Scott zepsuł swoje dziecko? - eJay - 27 maja 2017

Recenzja filmu Obcy: Przymierze - jak Ridley Scott zepsuł swoje dziecko?

Obcy: Przymierze, czyli nowe dzieło Ridleya Scotta zarabia kolejne miliony na całym świecie i jednocześnie dzieli widownię oraz fanów uniwersum zapoczątkowanego prawie 40 lat temu. Nie brakuje w sieci pochwał, w których daje się wyczuć uznanie dla reżysera próbującego znaleźć nowy charakter dla serii o legendarnym potworze. Na drugim biegunie znajdują się jednak głosy krytyczne, zrównujące Przymierze z ziemią. Swoje 3 grosze na temat filmu dodałem w komentarzach pod recenzją fsm'a, któremu nowy Obcy przypadł do gustu (z zastrzeżeniem, że nie był to seans idealny).

Niech Was nie zmylą tak ładne widoczki - im dalej w las, tym gorzej.

Dyskusja pod tekstem była na tyle gorąca, iż postanowiłem skrobnąć ten artykuł jako swoiste uzupełnienie i rozwinięcie myśli. Jeżeli jeszcze nie oglądałeś Przymierza, ostrzegam – zgromadziłem tutaj całą masę gigantycznych spojlerów.

Jeżeli miałbym skrótowo ocenić Przymierze jako ogniwo łączące Prometeusza i 8 pasażera Nostromo, to moje zdanie musiałoby zawierać kilka soczystych wulgaryzmów. Po pierwsze, Scott niespecjalnie przejmuje się zawartą w poprzednim filmie historią. Przymierze traktuje bowiem starszego brata po macoszemu, porzucając zapoczątkowany tam wątek Inżynierów na rzecz skonstruowanej przez androida Davida intrygi, mającej dać odpowiedź na pytanie czy maszyna może posiadać moc tworzenia. Rozwiązanie tej kwestii jest jednak rozczarowujące i następuję w ramach minutowej retrospekcji, ukazującej przybycie Davida na planetę Inżynierów i ich eksterminację. Dlaczego? Po co? Co kieruje nienawiścią Davida? Ciężko stwierdzić, gdyż Scott nie zamierzał chyba w tym przypadku odpowiadać na tak fundamentalne pytania. Na domiar złego znany z wizualnego wyczucia Ridley serwuje w tym momencie jedno z najgorszych ujęć ze swojego dorobku – niedopracowaną technicznie wirtualną kamerę szusująca między kolejnymi ofiarami. Scena ta wygląda po prostu koszmarnie i nijak nie pasuje do pozostałych fragmentów skądinąd całkiem ładnego filmu. Detale zostawmy jednak w spokoju.

Problem leży nieco głębiej - ten element niestety zgrywa się w czasie z inną, ważną sceną rozmowy wspomnianego androida z kapitanem statku. Bohater Prometeusza wykłada swojemu rozmówcy wszystkie karty na stół i przyznaje się nie tylko do wykorzystania ciała Shaw do eksperymentów, ale także do przeprowadzenia badań nad tworzeniem doskonałego organizmu. Scott bardzo chce, aby działania Davida zjeżyły widzom włosy na głowie, ale rezultat jego wysiłków jest odwrotny od zamierzonego. Jest to wynik wspomnianej kastracji wątków z Prometeusza – nie sposób się emocjonować czymś, co widzieliśmy jedynie w retrospekcji przez kilka sekund, a właśnie na tym próbuje Scott zbudować całe napięcie i atmosferę szamba, w które wdepnęła ekipa nowego statku. Do wspomnianej sceny z pewnego powodu jeszcze wrócę, skupię się w tym momencie na motywie „stwórcy”.

Nawet plakaty były mocno spojlerowe.

David chce tworzyć, chce być jak człowiek, który się rozmnaża. Chce „czuć” i być za coś odpowiedzialny, a nie jedynie zaprogramowany. Dlatego się buntuje i zachowuje jak rasowy psychopata, chcący wyrżnąć w pień swoich wrogów za pomocą swoich zabawek. Tak samo Scott chce, aby jego dzieło było ambitne, dlatego ubiera je w filozoficzne szaty oraz cytaty z Byrona. No i grę na flecie, w trakcie której David wyjawia Walterowi (również granemu przez Fassbendera) swój punkt widzenia. To niestety powoduje, że sama postać Davida i rzekoma głębia przesłania (AI ma swoją moralność i sprzeciwia się ludziom) są bardzo pretensjonalne i czytelne. Dla porównania, 35 lat temu Scott opowiadał o podobnym motywie. I robił to za pomocą krótkich, aczkolwiek pobudzających do myślenia sugestii, jak choćby ujęcia z jednorożcem, które przez lata rozpalało dyskusje o człowieczeństwie Deckarda. Dzisiaj Scotta stać wyłącznie na dialogowy bełkot między androidami i ujęcie z grymasem, które jest zapowiedzią finałowego zwrotu akcji. Tak Ridleyu, zastosowany przez Ciebie chwyt jest stary jak świat i nabierze się na niego tylko dziecko. A to niestety sprowadza Przymierze do roli slashera, na dodatek mocno przeciętnego.

To rozwiązanie nie byłoby w kontekście całego uniwersum jeszcze takie złe gdyby nie to, że Scott wraz ze scenarzystami nie miał kompletnie pomysłu na bohaterów ludzkich (do których też wrócę bo zasługują na osobny akapit). Załoga Przymierza jest tutaj wyłącznie mięsem, a z całej paczki wyróżnia się wyłącznie Daniels (bo jest zrobiona na wzór Ripley), Tennessee (sprytne nawiązanie do Dallasa z Aliena!) oraz Oram, o którym piszę niżej. To ciekawy paradoks – z jednej strony mamy świetnego Fassbendera, będącego jednak antagonistą, któremu nie ma jak kibicować, a z drugiej anonimową załogę Przymierza, zachowującą się tak, jakby wygrała wycieczkę na inną planetę w paczce czipsów.

Irytujący w Przymierzu jest także niesamowity dysonans gatunkowy. Pierwszy akt to rasowe kino science-fiction, nakręcone na modłę pierwszego Obcego. Drugi, napędzany przez akcję w pewnym sensie przypomina Decydujące starcie. To co następuje dalej jest już zlepkiem wielu dziwnych pomysłów – od filozoficznego bajdurzenia o prokreacji, po wspomnianą wyżej naukę gry na flecie. Finał zaś to komiksowa nawalanka bez klimatu i bez efektu zaskoczenia – Scott zaczyna cytować nie tylko siebie, co uprawia już recykling niskiej jakości. I co najgorsze, stwierdza że pora wstawić do tej historii legendarnego potwora. To powoduje, że Przymierze przypomina filmowego mutanta bez tożsamości. Jest połączeniem kilku idei jakie zapewne przyświecały Scottowi jeszcze w okresie realizacji Prometeusza z pomysłami, które pojawiły się po krytyce tamtego filmu. Trochę w myśl zasady „na złość babci odmrożę sobie uszy” - Ksenomorf jest wpakowany tylko po to, aby zrobić dobrze fanom.

Twórca Obcego zachowuje się w Przymierzu tak, jakby kompletnie zapomniał o swoim dziele z 1979 roku i tym, co uczyniło postać Ksenomorfa przerażającą. W Nostromo czuć było jego obecność cały czas (mimo skromnego czasu na ekranie), a skryty w korytarzach statku potwór niesamowicie wpływał na wyobraźnię. Scott perfekcyjnie budował w ten sposób napięcie także wśród bohaterów ze względu na ich niewiedzę i brak przygotowania do walki. Przymierze z kolei leci z tematem jak po sznurku, rezygnuje z jakiejkolwiek ekspozycji na rzecz efekciarstwa (podkręconego na dodatek marnym CGI). No bo jak wytłumaczyć fakt, że Obcy dorasta na statku w 5 minut skoro w Nostromo zajmowało mu to nawet kilka/kilkanaście godzin?

Grzybiarze XXII wieku.

Kolejnym błędem reżysera jest sprowadzenie robala do roli płotki. Ekipa Przymierza cały czas kontroluje sytuację i podgląda Obcego przez kamery z monitoringu, posiada od razu gotowy plan i wdraża go w życie. Nie ma tutaj miejsca na jakąkolwiek improwizację, wszyscy zachowują trzeźwość umysłu (oprócz parki, która po odlocie z planety idzie pod prysznic uprawiać seks). Na domiar złego Scott dorzuca jeszcze w gratisie ujęcie z „oczu” Obcego, które wygląda jak film kamery cyfrowej z dorzuconym filtrem Emboss oraz podrasowaną saturacją. Jak mam się tym ekscytować Panie Scott, skoro wszystko mam podane jak na dłoni i wiem doskonale jak to się za chwilę skończy?

Sporo już zostało powiedziane o debilizmie bohaterów i są to słowa jak najbardziej zgodne z prawdą. Przoduje w tym zwłaszcza kapitan Oram i to od jego decyzji zaczyna się pasmo wszystkich nieszczęść. Jest w tym filmie scena, w której Daniels podważa jego rozkaz lądowania na planecie twierdząc, iż (cytując z głowy) „nie wiemy co się tam k.... znajduje!”. Brawo kobieto! Niestety, przeżywający kryzys męskości Oram idzie w zaparte, ubiera się jak na grzybobranie i rusza w las. Śmialiście się z ekspedycji Prometeusza i zdejmowania hełmów w piramidzie Inżynierów? Tutaj można pośmiać się jeszcze bardziej. Podsumujmy – lądujemy na nieprzebadanej planecie, po otwarciu wrót lądownika stwierdzamy „da się oddychać”, po czym ruszamy na kilkukilometrową przebieżkę w strojach, w których bałbym się wejść do polskiego lasu ze względu na kleszcze. Ridleyu, nie idź ta drogą, błagam!

"Mam gdzieś, że zaraz wyjdzie z Ciebie potwór. I tak Cię przytulę!"

Niestety, takich kwiatków jest cała masa – laska w ambulatorium zamierza przytulić broczącego krwią człowieka, z którego za chwile wykluje się poczwara, druga laska zmienia co kilka sekund decyzje i postanawia otworzyć drzwi do prawdopodobnie zainfekowanego pomieszczenia, trzecia laska po ujrzeniu neomorfów oraz spalonych ciał zamierza wykąpać się w studni na obcej planecie (higiena przede wszystkim), a Oram jak na tytana inteligencji przystało...:

  • po wylądowaniu na obcej, niezbadanej planecie,
  • po zarażeniu przez wirusa jednego z członków załogi,
  • po wyrżnięciu połowy załogi przez jednego neomorfa,
  • po ubiciu neomorfa w nocy,
  • po spotkaniu Davida,
  • po zaobserwowaniu, że David współpracuje z neomorfami,
  • po ujrzeniu wyników nieudanych eksperymentów Davida,
  • po ujrzeniu ciała doktor Shaw,
  • po sprzedaniu przez Davida swojego planu, iż potrzebuje kolejnych obiektów do badań...

...Oram decyduje się pójść z Davidem do jego jaskini, w której składuje jaja Obcych (nawet się uśmiałem) i na prośbę Davida pochyla się nad jajem, po czym dostaje facehuggerem w mordę. W tym momencie kompletnie wysiadłem i już wiedziałem, że nic nie jest w stanie uratować tego filmu. Szczyt naiwności? Zdecydowanie, ale i tak zostało to storpedowane kolejnym debilizmem – wykluwającym się po paru chwilach ksenomorfem, który razem z Davidem bawi się w „Simon says!”.

Wysokie stężenie idiotyzmów nie pozwalało mi się na tym filmie bawić na tyle dobrze, abym mógł określić Przymierze jako „w miarę akceptowany odcinek mojego ulubionego uniwersum”. Niestety jest nawet gorzej i nie polecam go nikomu, kto chciałby poznać kulisy powstania kultowego stwora. To będzie gwarantowany zawód. Wiązałem z tym tytułem pewne nadzieje i liczyłem, że Scott przypomni sobie, jak zmienił gatunek horroru. Bo ten film mógł się naprawdę udać (a w kwestiach wizualnych udał się zdecydowanie) i zostać spokojnie numerem 4 w mojej hierarchii. Otrzymałem tymczasem coś, co nadaje się na jednorazowy seans do zapomnienia, z marnymi bohaterami i scenami wychodzącymi poza skalę mojej tolerancji głupoty (a jestem skory wybaczyć naprawdę wiele). Jest to C-klasowy slasher za 100 milionów dolarów. Po prostu piękna katastrofa.

Jako, że już wiem, iż za powstanie Ksenomorfa odpowiada David, aż strach pomyśleć, jak Scott będzie chciał powiązać ten fakt z dereliktem, który zbada załoga Nostromo. Tak czy inaczej, zdecydowanie lepiej by było dla samego Aliena z 1979 roku, aby Przymierze nigdy nie powstało. Tajemnica stojąca za postacią Obcego aż prosiła się o to, aby jej nie ujawniać. Nie w takim stylu, nie w takim filmie, nie przy tak idiotycznym scenariuszu.

OCENA 2/10

Ciekawostka dla ciekawych – występ Jamesa Franco był daremny, ale zakładam że służył on wyłącznie temu, aby Danny McBride mógł wyskoczyć z kumplem w trakcie zdjęć na piwko.

eJay
27 maja 2017 - 16:56