Sparrow jeszcze nie zatonął. Recenzja filmu 'Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara' - MaciejWozniak - 27 maja 2017

Sparrow jeszcze nie zatonął. Recenzja filmu "Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara"

Choć niektórzy z pewnością będą narzekać, że to już nie to samo, co w „Klątwie Czarnej Perły”, „Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara” oferuje fanom serii sympatyczne spotkanie z ulubionymi bohaterami i całkiem zgrabne zamknięcie historii o karaibskich awanturnikach.

Powrót Kapitana Jacka Sparrowa w szalonej ekstrawaganckiej kreacji Johnny’ego Deppa był oczywistą koniecznością, bez niego po prostu tego filmu nie dałoby się nakręcić. Jednak wszyscy fani „Piratów…” zadawali sobie pytanie – czy wraz z nim powróci dwójka pozostałych bohaterów pierwszych filmów, czyli Will Turner i Elizabeth Swann. A jeśli wrócą, to w jakim wymiarze? Cóż, występy Orlando Blooma i Keiry Knightley są dość oszczędne, jednak istotne dla głównej osi fabuły, więc jest to pewien kompromis. Na dodatek ponownie zobaczymy kilku piratów ze starej załogi Sparrowa oraz Kapitana Barbossę w wydaniu Geoffrey’a Rusha. Wszystko jednak kręcić się będzie wokół postaci kreowanej przez Deppa, a także syna Willa Turnera – Henry’ego, który podejmie się misji wyrwania ojca z objęć klątwy przez którą musi dryfować bez końca na pokładzie Latającego Holendra. By to uczynić, Henry będzie musiał odnaleźć legendarny artefakt – Trójząb Posejdona. Młodemu chłopakowi pomoże w tym zadaniu nie tylko Sparrow, ale też tajemnicza młodziutka astronomka Carina napotkana przypadkowo przez obu panów. Wszystkim zagrażać będzie jednak Kapitan Salazar (Javier Bardem), a ściślej rzecz ujmując jego duch, który zrobi wszystko, by zgładzić Sparrowa.

Jak nietrudno się domyślić, atrakcji twórcy przyszykowali bez liku i rzeczywiście – mamy tu spektakularną choć w swojej przesadzie zupełnie odrealnioną scenę napadu na bank z udziałem Kapitana Jacka Sparrowa, mamy egzekucję z użyciem gilotyny, mamy sporo bitew i potyczek na morzach (głównie z udziałem Deppa, Bardema i ich załóg), mamy klątwy i groźbę śmierci nieustannie wiszącą nad bohaterami. Nietrudno spostrzec, że są oni niejako odbiciem głównego tercetu z pierwszych filmów. Sparrow pozostaje Sparrowem i tu mu się chwali, jest zawadiacki, szalony, momentami wydaje się nieporadny, nieco nikczemny, nieco bohaterski. Chwilami humor płynący z zachowania jego postaci jest wymuszony, a żarty aż nader marynarskie, jednak przez sympatię łatwo możemy mu wybaczyć lekką przesadę. Nie da się ukryć, że Depp po trosze odcina tu kupony od sławy, jaką przyniosła mu ta kultowa rola, jednak choć nie prezentuje niczego ponad znany nam repertuar zagrań Sparrowa, unika też popadnięcia w autokarykaturę.

Nieco gorzej sprawy się mają z dwójką jego pomagierów. Młody Turner grany przez australijskiego aktora Brentona Thwaites’a to kopia swojego ojca (nomen omen) wyprana z charyzmy i uroku Orlando Blooma. O ile szacowny ojciec Henry’ego był mistrzem fechtunku i prawdziwym romantycznym bohaterem, o tyle jego potomek w swoich staraniach o uratowanie rodziciela miał zostać przedstawiony jako nieco zagubiony jednak dzielny młodzian. Niestety nie posiada on w zasadzie osobowości, nie jest ani dzielny, ani tchórzliwy, ani zabawny, ani heroiczny, po prostu bezbarwny i nudny. Dla odmiany Kaya Scodelario grająca Carinę jest irytująca w nieustannej pozie nadąsanej przemądrzałej uczonej, wdzięku i seksapilu z pewnością nie ma tyle, co Knightley, a ewidentnie ma ją zastępować w roli głównej żeńskiej protagonistki. Nie trzeba dodawać, że między dwiema miałkimi postaciami trudno było wytworzyć chemię, toteż ich pączkujący romans jest zupełnie niewiarygodny i niezbyt angażujący.

Pomimo tego Depp do spółki z Bardemem i Rushem trzymają ten film, jak mogą. Hiszpański gwiazdor w roli przepełnionego nienawiścią i żądzą mordu Salazara przywodzi na myśl swoje słynne role czarnych charakterów z „To nie jest kraj dla starych ludzi”, czy „Skyfall”. Chociaż tu gra o wiele prostszego bohatera rodem z bajki o duchach, jego złowieszcza twarz i głębokie spojrzenie dalej działają. Formę trzyma też Rush jako Barbossa, a jego postać ma w tym filmie ciekawe, choć może nie najlepiej poprowadzone rozwinięcie. Utarczki tych bohaterów przemieszane z rozmaitymi gagami i scenami akcji ogląda się bardzo przyjemnie, choć nie z wypiekami na policzkach. Dekadę temu rozbuchane sceny morskich bitew, urokliwe karaibskie plenery i rozmach inscenizacji robiły wrażenie, jednak dziś przyswajamy je jako kolejną ładną, miłą, ale nie wnoszącą wiele do kina (nawet rozrywkowego) opowieść.

Zdecydowanie w „Zemście Salazara” brakuje czegoś, co nadałoby całości świeżości, nowego oryginalnego tchnienia. Scenariusz jest przewidywalny, zwłaszcza dla wytrawnych fanów Kapitana Jacka Sparrowa i spółki. Twórcy raz po raz rzucają żartami mającymi wywołać w nas śmiech nieoczekiwaną puentą, ale zbyt dobrze wiemy, czego spodziewać się po tej serii, by miało nas to ponownie zauroczyć, tym bardziej, że chwyty takie są tu wykorzystywane nieco za często. Docenić jednak należy sprawne zamknięcie wszystkich najważniejszych wątków. Finał historii jest skomponowany tak, że spokojnie można by go uznać, za satysfakcjonującą ostatnią strofę tej pirackiej szanty. Piąta jej część nie powali widzów, ale znajomo brzmiąca melodia na pewno nas uraduje, a ostatnia wyprawa na Karaiby z Johnny’m Deppem nie będzie czasem straconym. Ale podkreślmy – przede wszystkim dla najbardziej zagorzałych fanów.

Chociaż… czy aby na pewno to ostatnia strofa? Twórcy jednak wyraźnie sygnalizują, że piąta część może, ale nie musi być ostatnią (co naturalnie zależy od wyników finansowych tej odsłony). W każdym razie w kinie warto zostać do końca napisów.   

MaciejWozniak
27 maja 2017 - 10:12