Wyrobiłem się. Zdążyłem zapoznać się z historią Nico Bellicia przedstawioną przez Rockstar w GTA IV nim upłynęła dekada od premiery. Mogę więc spojrzeć na jeden z najlepszych tytułów wydanych na konsole siódmej generacji i podobnież na jedną z najlepszych produkcji wszech czasów z ciekawej perspektywy. Sprawdzić, jak nazywany wielkim hitem i kamieniem milowym projekt potrafił obronić się przed upływającym czasem. Czy nadal jest to niezapomniane przeżycie i obowiązkowa pozycja na liście każdego szanującego się gracza? Ocena obok wskazuje już, że tak, choć poznawanie jej teraz związane jest z akceptacją pewnych wad i przeterminowanych rozwiązań.
Nico Bellic ląduje w Liberty City, przywiedziony tam przez osobisty cel i niezwykłe opowieści swojego kuzyna Romana. Na miejscu szybko przekonuje się, że nie czekają na niego luksusowe apartamenty, drogie prostytutki i szykowne garnitury. Zaczyna się długa wędrówka Nico po kolejnych szczeblach łańcucha pokarmowego. Powoli awansuje z pozycji nic nieznaczącego imigranta, przez płotkę przestępczego świata i człowieka od brudnej roboty, po cieszącego się renomą i zaczynającego twardo negocjować z kolejnymi zleceniodawcami gangstera. To wszystko staje się pretekstem, by gracz poznał kolejne charakterystyczne miejsca wielkiej metropolii, nawiązał znajomości z mnóstwem postaci i sprawdził się w kolejnych, coraz bardziej skomplikowanych i starających się zaskoczyć gracza misjach.
Fabularnie GTA IV działa na sprawdzonym koncepcie. Nico, próbując zarobić kasę, a przy okazji odnaleźć towarzyszy z przeszłości, jest regularnie zmuszony do wykonania „wątpliwych moralnie” działań. Rozwozi narkotyki, ukrywa zwłoki, likwiduje cele, robi za ochroniarza lub kierowcę. Nic, czego fani produkcji wydawanych przez Rockstar wcześniej nie widzieli. Na szczęście znane i sprawdzone schematy są sporadycznie przełamywane. Na szczęście, bo momentami, ogrywając GTA IV, zaczyna się popadać się w rutynę, wykonując oparte na bliźniaczych założeniach misje. Bezmyślnie jeździ się od wskaźnika do wskaźnika, by zabijać wrogów i zbierać kasę. Powiewem świeżości, który otrzeźwia, są momenty, gdy twórcy dają nam wybór, w jaki sposób wykonać misję, jak się zachować lub czyje zlecenie wykonać. Nagle zaczynasz się zastanawiać, który z celów zasługuje na śmierć i które rozwiązanie będzie dla ciebie bardziej opłacane. Rozważasz różne koncepcje wykonania zadania. Działać po cichu czy postawić na rozwałkę? Nie ma tego może zbyt wiele, ale w takich chwilach zawsze GTA IV dużo zyskuje.
Poza misjami jest co robić w Liberty City. Samo miasto wygląda nawet dzisiaj intrygująco i chce się je zwiedzać. Pretekstów ku temu jest sporo, bo Nico szybko zawiera znajomości i zaczyna dorabiać sobie na boku w zadaniach pobocznych lub po prostu spędzać wolny czas z mieszkańcami metropolii. Wyskoczyć na kręgle, pójść razem coś zjeść, obejrzeć występ stand-upera, polatać helikopterem lub stanąć do rywalizacji w ulicznym wyścigu. Czasami kolejne SMS-y z prośbami i propozycjami zaczynają męczyć, zwłaszcza, gdy chce się zadbać o wysoki wskaźnik zadowolenia przyjaciół. Mimo wszystko trudno jednak nie przyznać, ze dodają one grze kolorytu, a samemu Nico bardziej ludzkiego charakteru.
Na pewno przyjemnie ogrywa się GTA IV, bo nawet teraz wygląda i brzmi ona dobrze. Silnik RAGE daje radę - wypadki na drogach są równie efektowne, co zabawne. Napotykane widoki potrafią zapierać dech w piersiach, a cut-scenki budować odpowiedni klimat. Nie dziwi mnie, że zachwycały w 2008 roku, skoro nawet dzisiaj ogląda się je bez krzywienia na koślawe ruchy postaci i nienaturalną mimikę. Jak zwykle jest też bogato w warstwie muzycznej, choć mnie osobiście dobór stacji radiowych nie porwał. Niewiele kawałków wbiło mnie się do głowy w taki sposób, jak hity ze ścieżki w San Andreas.
Niestety, co dzisiaj widać szczególnie mocno, GTA IV obok kilku elementów rewolucyjnych i nowoczesnych, ma też parę rozwiązań rodem z poprzedniej gamingowej epoki. Brak checkpointów w środku misji i niemożność zabierania nawet na najdłuższe zadania apteczek windują poziom trudności gry i potrafią frustrować. Przyzwyczajony do współczesnych wygód gracz może się męczyć, powtarzając po trzy razy kilkunastominutowe misje, bo trafił się mu trudniejszy fragment gdzieś pod koniec. Narzekać można też na brak większych zwrotów akcji w fabule i nieco zbyt mało zróżnicowane scenariusze zadań. To już jednak podchodzi pod czepialstwo i szukanie dziury w całym, ale wolałem to zasygnalizować. Większych zarzutów za to nie można mieć do samej mechaniki poruszania się i strzelania. Nico sprawnie reaguje na komendy, dobrze przykleja się do osłon, a wymiany ognia z jego udziałem to miód w czystej postaci. Rockstar robi je dobrze od lat, więc nie dziwi, że odgrywają one tak dużą rolę w grze.
Spędziłem w Liberty City ponad czterdzieści godzin. Pokonałem setki kilometrów, prowadząc różne typy pojazdów i wystrzeliłem tysiące pocisków w stronę wrogich gangsterów. To były dwie główne aktywności podczas mojego pobytu w skórze Nico. Nie jedyne, ale zdecydowanie najczęstsze. Mimo to ani przez moment nie byłem znużony i zmęczony. Choć nie śledziłem losów Bellicia z zapartym tchem, pokonywało się mi kolejne misje przyjemnie. Tak właśnie odbieram i będę wspominać GTA IV. Taki solidny tytuł na 8/10. Rozbudowany, długi, oferujący sporo atrakcji, ale jednocześnie niespecjalnie zaskakujący i wbijający się mocno w pamięć. Ot kolejna część słynnego cyklu, ze wszystkimi jego atutami i przywarami.