84,6% ankietowanych (w momencie pisania tej recenzji) radziło mi, by oceniając Red Dead Redemption: Undead Nightmare wziąć pod uwagę psujący zabawę glitch. Przeważająca większość, z którą nie mogę się nie zgodzić. Stąd też właśnie taka, możliwe, że dla wielu zaskakująco niska, liczba znajduje się po prawej stronie. Nie może jednak być inaczej, skoro autorzy z Rockstar całą swoją pracę nad dodatkiem zaprzepaścili, wypuszczając grę z odbierającym radość zabawy glitchem. Czytając więc tę recenzję po latach, bierzcie pod uwagę, że opisane problemy mogą już nie występować.
Spędziłem na Dzikim Zachodzie, w skórze Johna Marstona, dobre kilkadziesiąt godzin, poznając jego historię w podstawce RDR. Mimo tych kilku tygodni przemierzania pustkowi i toczenia rewolwerowych pojedynków, czułem pewien niedosyt. Zwyczajnie tęskniłem za tą znakomicie wykreowaną przez Rockstar atmosferą, tym intrygującym światem i jego wszystkimi charakterystycznymi bohaterami, a także sprawiającą mnóstwo frajdy mechaniką strzelania. Nie mogłem więc odpuścić sobie dodatku, choć zmieniał on wiele w kwestii właśnie wspomnianej atmosfery.
Twórcy wpadli na intrygujący pomysł, by Marstona sprawdzić w czasie apokalipsy zombi. Lubiany heros musi raz jeszcze wyruszyć w wyprawę po przygranicznych rejonach USA i Meksyku, tym razem szukając leku dla zainfekowanych tajemniczą chorobą bliskich. Co to oznacza dla gracza? Konieczność wystrzelenia setek pocisków w hordy nieumarłych i wyswobodzenia kilkunastu odwiedzonych wcześniej w RDR miasteczek i rancz. Undead Nightmare ma kilka utrzymanych na wysokim poziomie scenek przerywnikowych, trochę nowych dialogów pomiędzy Johnem i dobrze znanymi fanom gry postaciami. Pod tym względem widać, że autorzy przyłożyli się do prac nad dodatkiem. Nie można jednak też nie zauważyć, że to poza tym trochę odgrzewany kotlet – jeździmy po tych samych miejscach i strzelamy, strzelamy, strzelamy. Motorem napędowym jest przede wszystkim chęć poznania odpowiedzi na pytanie, co spowodowało inwazję żywych trupów. Mnie akurat ta zagadka zaciekawiła wystarczająco, bym spędził z grą dobre kilka godzin.
Niestety sporo przygodzie w tych dziwnych, nadgniłych klimatach odbiera wspomniany na samym początku glitch. Znikające głowy NPC-ów i przeciwników, którzy tym samym stają się nieśmiertelni. A jeśli nie można zombiaków zabić, to nie można też ukończyć kolejnych misji. Na szczęście łatwo grę „zresetować” – wystarczy poświęcić Martsona i poczekać na załadowanie gry na nowo. Problem w tym, że wybija to z immersji, bo nikt nie lubi specjalnie ginąć. Jeśli ma się pecha, glitch może zepsuć klimatyczną obronę miasteczka lub jak to było w moim przypadku, sam finał przygody. Może też przysporzyć bólu głowy, gdy załączy się nam podczas spokojnej eksploracji i ujawni jako czarny ekran podczas nieudanego zapisu stanu gry.
Undead Nightmare pozwolił mi zaspokoić głód strzelania na Dzikim Zachodzie, bo to głównie na rozwalaniu zastępów nieumarłych opiera się cały dodatek. Przy okazji poznałem alternatywą opowiastkę z lubianymi postaciami i utrwaliłem sobie raz jeszcze mapę świata. Byłaby to ciekawa, kilkugodzinna rozgrywka, gdyby nie popsuł jej wspomniany glitch. Przyzwoity dodatek muszę więc w tym momencie ocenić jako produkt słaby, którego nie warto kupować. Czyli – bez glitcha – 65%, z glitchem – 33%.