W co gracie w weekend? #238 - squaresofter - 8 lutego 2018

W co gracie w weekend? #238

Cześć wszystkim. W co gracie tym razem? W coś nowego czy kontynuujecie zaczęte wcześniej gry? Dziś jest Tłusty Czwartek, więc i w blogu będzie tłusto od gier. Jeśli o mnie idzie, to bardzo mi się ostatnio chce grać, więc swoim zwyczajem ogrywam kilka gier naraz na zmianę. Wiedźmin 3 i Nier strasznie mnie wciągnęły i spędzam z nimi bardzo dużo czasu a w przerwach od nich odpalam też czasem The Fruit of Grisaię, The Last of Us, Wipeout HD Fury, Personę 4 Arenę Ultimax oraz Guilry Gear X2 #Reload. Standardowo wpis zawiera spoilery z opisywanych gier.


Wiedźmin 3: Dziki Gon (PS4, CD Projekt RED, 2015r.)

Trzecie przygody Geralta są już moją codziennością. O ile pierwsze przejście Dzikiego Gonu zajęło mi jakieś półtora roku, tak teraz po raptem dwóch tygodniach intensywnego grania i dziesięciu godzinach na liczniku robię już misje w Novigradzie. Wcześniej dojście do tego miasta zajęło mi minimum kilka miesięcy a same jego przeszukanie chyba z miesiąc.

Teraz idę jak burza, więc nawet jak będę musiał niedługo zacząć robić jakieś misje poboczne, to i tak dojdę do Skellige w mgnieniu oka a stamtąd droga do ukończenia gry będzie już tylko formalnością. 

Ostatnio złapałem się na tym, że niektóre misje z wątku głównego robię identycznie jak przy pierwszym przejściu, więc staram się być trochę bardziej chamski i samolubny niż za pierwszym razem.

Pogrzebałem też trochę w opcjach i korzystam z alternatywnych strojów dla Ciri, Yen i Triss. Ta ostatnia wygląda jak marzenie i z bółem serca pozwolę jej odejść z mojego życia, żeby się związać z pachnącą bzem flądrą. Ciri też na pewno nie zostanie wiedźminką. Prawdopodobnie poświęcę ją dla większego dobra (albo swoich egoistycznych korzyści).

Wiedźmin 3 wciągnął mnie do takiego stopnia, że specjalnie gram też w inne gry, żeby za nim bardziej tęsknić. Włączam go codziennie i to się na pewno nie zmieni w najbliższych dniach, ale REDzi przeszli tym rpgiem samych siebie i jest to dla mnie w dalszym ciągu najlepsza gra, w jaką zagrałem na tej generacji konsol. Wszystko rozchodzi się o polski klimat tej gry. To nie jest coś tak prymitywnego jak troll alkoholik z dwójki. Tu wystarczy dojść do największego miasta świata, nazywanego jego stolicą, spotkać starych znajomych i zacząć wykonywać misję zatytułowaną Spis cudzołożnic, żeby zrywac boki ze śmiechu. Dla graczy zza zagranicy to po prostu kolejna niepoważna misja w grze a dla Polaków nawiązanie do pewnej komedii z Jerzym Stuhrem. Dla mnie bomba, bo Dziki Gon jest pełen takich nawiązań i to właśnie one wyróżniają go w moim odczuciu spośród innych gier i czyni produkcją wyjatkową.

Innym graczom przeszkadza w Dzikim Gonie Słońce zbyt mocno swięcące po oczach, koszmary downgrade graficzny w stosunku do pierwszej prezentacji gry z E3 w 2013r., bugi, prostacki sytem walki (szczególnie jeśli porównamy go do produkcji From Software), misje na jedno kopyto, których większość polega na uzywaniu wiedźmińskich zmysłów a ja po prostu włączam sobie przygody Białego Wilka i odpływam do innego, lepszego świata, w którym straszenie ksywką jednego z novigradzkich rzezimieszków nazywanego Skurwielem Juniorem nie budzi we mnie żadnej trwogi tylko co najwyżej szeroki uśmiech na twarzy.

Wiedźmin 3 ma świetnie napisane niektóre dialogi i nawet przez myśl mi nigdy nie przeszło, żeby sprawdzić jak one brzmią po angielsku. Gracze zachodni cenią sobie naszego rpga, ale nikt tak dobrze nie zrozumie tego tytułu i wszystkich zawartych w nim smaczków jak my.

Pamiętam jak kiedyś EA naśmiewało się z REDów, że robią niszowe rpgi, które obchodzą mało kogo. Dziś to  produkcje tych pierwszych są pośmiewiskiem a gracze, którzy je ogrywają męczą się z nudą i partactwem technicznym w ich produkcjach. Wystarczyło, że jeden z najlepszych rpgowych developerów, BioWare, poszedł pod ich skrzydła i nagle przestał robić rpgi wyznaczające standardy. Dopóki REDzi nie będą się wdawać w jakieś pyskówki na temat tego jak słaba jest ich konkurencja, tylko zajmą się tym w czym są najlepsi, to myślę, że nie tylko trylogia o Białym Wilku dostarczy nam sporo frajdy.    


The Fruit of Grisaia (PC, Front Wing, 2015r.)

Może i słuchanie rozmowy o lepieniu pierogów i ich rodzajach nie należy do najciekawszych rzeczy jakie słyszałem w grach wideo, ale temat zwyczajów masturbacyjnych uczennic Akademii Mihama sprawiły, że nie tylko mocno się zaciekawiłem tym tematem, ale też i mocno uśmiałem.

Potem nie było żadnych pieprznych dyskusji, ale i tak nie narzekałem, bo Yuuji, który nie chciał za bardzo słuchać tego co mają do powiedzenia jego koleżanki wpakował się w niezłą kabałę. Nie słuchając zupełnie tego co mówi do niego Sachi i przytakując jej, żeby skończyła czym prędzej do niego mówić i zeszła mu z oczu zgodził się na to, żeby wykonała dla niego torebkę ze skóry rekina.

Nie pytajcie mnie o to, w której z tych scen śmiałem się bardziej, ale ciężko mi się oderwać od perypetii bohaterów w tym japońskim klikadle, skoro co chwila śmieję się przy nim do rozpuku.

Protagonista próbował się ze wszystkiego wymigać, ale nie potrafiąc się przyznać przed szkolną pokojówką, że w ogóle jej nie słuchał, wymyślił, że ją przechytrzy, jeśli poprosi ją o zmianę zwierzęcia, które ma przypominać jego torebka. Ubzdurał sobie jakiegoś argentyńskiego psa czy jakoś tak, ale nie wiedział z kim ma do czynienia, bo Sachi nie dość, że w mig naniosła zmiany do swojego projektu, to po raptem dwudziestu minutach zaprezentowała mu owoc swojego talentu i niezrównanych zdolności improwizacyjnych. Torebka nie dość, że przypominała psa, o którego poprosił rozkojarzony bohater, to jeszcze potrafiła szczekać jak prawdziwy pies na dziesięć różnych sposobów.

Kaszydo niedawno pytała mnie czy w tej visual novel są jakieś wybory. Jakieś są, ale dwa tygodnie, które spędziłem z tą pozycją to jeszcze zbyt mało, aby dojść do punktu w fabule, w którym będę mógł w końcu o czymś zadecydować.

Nie przeszkadza mi to, bo rozumiem, że autorzy postanowili, że gracz musi najpierw dobrze poznać wszystkich bohaterów i ich charaktery zanim otrzyma możliwość poznania ich największych sekretów. Traktuję pierwszą część The Fruit of Grisaii jako bardzo długi prolog. Kiedyś i tak dojdę do momentów kluczowych tej rozbrajającej czasami japońskiej opowieści.


Persona 4 Arena Ultimax (PS3, Arc System Works + Atlus, 2014r.)

Jakieś dwa lata temu przeszedłem już pierwszą cześć fabuły tej bijatyki, pokazaną z perspektywy postaci z Persony 4, więc pozostało mi jeszcze dokończyć historię z perspektywy postaci z Persony 3, ale na razie nie zamierzam się tym zajmować.

W skrócie powiem jedynie, że Persona 4 Arena kończy się w zawieszeniu i dopiero w Ultimaxie możemy poznać złoczyńcę, który stał za porwaniem Labrys i wykorzystał ją do stworzenia świata w telewizorze, gdzie bohaterowie znani z poprzednich Person zostali zmuszeni do walki ze sobą, aby poznali jak to jest walczyć z kimś bliskim.

Tym razem nastepuje wymieszanie światów i sam turniej odbywa się w świecie rzeczywistym. Stronę bohaterów z Persony 3 reprezentuje tym razem więcej osób, w tym moja ulubienica, Yukari, której brak w pierwszej Arenie uważam za wielkie niedopatrzenie ze strony jej autorów.

System walki nie uległ jakimś znaczącym zmianom i w dalszym ciągu bazuje na znaku rozpoznawczym Arc System Works, czyli na ciosach zabijających, które możemy wykonać w ostatniej rundzie walki. Utrudniono trochę walkę Yu, gdyż jego podstawową kombinację ciosów kończącą się podcięciem robi się teraz trochę inaczej. Sama Labrys zyskała kilka dodatkowych umiejętności i potrafi przykładowo wystrzeliwać rękę na linię pełniącą funkcję haku, aby złapać przeciwnika z większej odległości, szybko doń podlecieć i okładać go dalej z bliska, czym przypomina trochę grę Scorpionem w Mortal Kombat.

W grze zaimplementowano także jeden silniejszy cios, który możemy wykonać przytrzymując odpowiednio długo przycisk uderzenia ręką, ale postacie w tej dwuwymiarowej bijatyce nie dadzą nam zbyt duzo czasu na naładowanie jego siły, więc chyba jedynym sposobem na jego wykonanie jest odrzucenie oponenta jak najbardziej do tyłu i liczenie na to, że nie zdąży się do nas zbliżyć zanim go wykonamy. Sam osobiście preferuję prostsze i efektywniejsze taktyki walki takie jak jak wykonywania all out attacks, ciosów kończących walkę albo prostych ciosów, których wykonanie nie trwa wieki. 

W ten weekend zamierzam dalej poznawać możliwości postaci w trybie zręcznościowym w czym z pewnowścią pomogą mi wyzwania bohaterów, których planuję trochę porobić. 150 pewnie dam radę wykonać, ale już 300 jest liczbą przekraczającą moje możliwości. Podpobnie zresztą było też w poprzedniku.

Nie to jednak przeszkadza mi najbardziej w Ultimaxie. Najdziwniejszym posunięciem wydawców tej japońskiej produkcji na Zachodzie jest niekonsekwencja językowa. W poprzedniku dało się grać z japońskimi głosami a tutaj można je ustawić chyba tylko w krótkich wstawkach przed walkami, co prowadzi do kuriozalnej sytuacji, gdyż przed i po walce słyszę głosy japońskie a na ekranach wczytywania przed kolejną walką aktualnie kierowana przez nas postać udziela wywiadu...w języku angielskim. Brzmi to dosyć komicznie, ale grałem zbyt długo w Arenę z oryginalnymi głosami, żeby teraz z nich całkowicie zrezygnować.


The Last of Us (PS3, Naughty Dog, 2013r.)

Nie licząc dodatku Left Behind, ukończonego przeze mnie czterokrotnie, produkcję autorów Crasha, Jaka & Daxtera oraz Uncharted przechodzę już trzeci raz. Na liczniku w samym tylko singlu mam już przeszło 65 godzin (a w muliplayerze spędziłem pewnie drugie tyle) a ten survival horror, który wycisnął chyba wszystkie soki z PS3 wciąż dostarcza mi rozrywkę na najwyższym poziomie.

Gra zaczyna się na dobre dopiero po scenie tragicznej śmierci córki Joela, który zdał się o tym zapomnieć przez dwadzieścia lat życia w świecie, w którym publiczne egzekucje zarażonych osób są na porządku dziennym a twój kontrahent, z którym się umówiłeś szuka tylko sposobu, żeby Cię wykiwać albo nasłać na Twojego partnera zbirów, którzy mają go wykończyć. Joel jest jednak zbyt bystry na takie prymitywne i nieprzemyślane do końca ataki. To człowiek, który potrafi nie tylko o siebie zadbać, ale potrafi dać innym do zrozumienia, że jeśli jakaś krzywda spotka jego partnerkę Tess, to nie sprawi to, że schowa się pełen lęku w kącie, błagając o litość. Joel wyznaje zasadę, kto pierwszy, ten lepszy. Nie może zostać zabity ktoś kto zabije najpierw tego, z ręki kogo ma zginąć. 

Już niedługo Robert przekona się o tym na własnej skórze. Z Joelem i jego kobietą nie warto zaczynać, bo gdy zaczniesz grozić Tess musisz się liczyć z tym, że zanim skończysz jej ubliżać zostawi Cię z kulą w głowie. 

Nie da się ukryć, że świat w The Last of Us jest brutalny. Ludzie ustawiają się w kolejnkach po szczury, biją się między sobą, wojsko, które dba o porządek w strefach kwarantanny jest bezpardonowo atakowane przez łowców i innych szabrowników niezadowolych z ich kontroli, dosłownie każdy może sprzedać innego człowieka za odpowiednio gruby plik banknotów a najszczęśliwszymi osobami są chyba tylko ci, którzy dostają w głowę i nie muszą zmagać się z niebezpieczeństwami życia codzinnego. Wystarczy, że w rejonie z zarodnikami cordycepsu zapomnisz o żałożeniu maski przeciwgazowej i możesz już pisać list pożegnalny do najbliższych, bo za parę godzin staniesz się opętanym wariatem, który chce zabić każdą żywą istotę w zasięgu wzroku.

Gdy grałem w TLoU pierwszy raz cztery lata temu to poziom przywiązania do detali autorów tej produkcji w wielu sytuacjach mi umykał. Teraz widzę znacznie więcej niż wtedy i docenaniam wisiłek włożony przez nich w skonstruowanie tego zrujnowanego świata pełnego bezwzględności i obdartego z ludzkich odruchów. Cieszy mnie także fakt, że nawet Polacy brali udział w projektowaniu do niego szkiców koncepcyjnych. Nie każdy z nich został potem użyty w grze, bo Ellie nie ma przykładowo psa, ale o tym dowiedzą się tylko ci gracze, którzy zakupią zestawy tych szkiców dostepnych za walutę w grze i przejrzę je wszystkie. Od tego przecież zaczyna się projektowanie każdej gry, nawet takiej, która rozbudza wyobraźnię graczy kilka lat po swojej premierze.


Nier (PS3, Cavia, 2010r.)

Po zdobyciu platyny w Automacie w tamtym roku wiedziałem, że prędzej czy później wrócę do brzydkiego kaczątka ubiegłej generacji, na którym nie poznali się recenzenci. Musiałem co prawda zaczynać wszystko od nowa, bo zapisy stanu gry w europejskiej wersji nie są kompatybilne z tymi z wersji amerykańskiej, ale wziąwszy pod uwagę fakt, że pewne rzeczy można zrobić tylko i wyłącznie w pierwszej części gry i tylko podczas jej pierwszego przejścia rozpocząłem Niera na nowo. 

Na początku nie chciało mi się w niego za bardzo grać, ale gdy tylko zobaczyłem wysiłki protagonisty, który walczy w beznadziejnej walce o ratunek dla swojej śmiertelnie chorej córki, przemądrzałego Weissa, bluzgającą na prawo i lewo Kaine, bliźniaczki Devolę i Popolę oraz wsłuchałem się w tą cudowną muzykę, to nabrałem animuszu i wielkiej ochoty na poznanie nowych faktów z pierwszego Niera, których nie dowiedziałem się podczas pierwszego przejścia gry.

Kupiłem Niera głównie dla tej muzyki. Musiałem ją mieć na własność. Słuchałem jej przez ponad rok, gdy tęskniłem za tym mikstem jrpga i hack'n'slasha a Auotomata spotęgowała jedynie tą tęsknotę.

O ile wykonanie kombinacji na sto ciosów i pięciominutowa przejażdżka na dziku rozgrzały mnie jedynie tak wyhodowanie pewnego rzadkiego kwiatu uświadomiło mi jak bardzo mi odbiło na punkcie uniwersum wykreowanego przez Yoko Taro. W Automacie najgłupsze i najbardziej czasochłonne trofea da się kupić w grze przy trzecim jej przejściu. W poprzedniku nie ma takiej możliwości i dalej nie wierzę, że chciało mi się przestawiać zegar w konsoli o dwie doby do przodu, żeby przyśpieszyć proces dorastania kwiatów, który docelowo trwa dwie doby czasu rzeczywistego. Na samą myśl, że mógłbym czekać dwa dni tylko po to, żeby nie zobaczyć najrzadszego kwiatu w tej niedocenionej pozycji strasznie się wzdrygam. Skoro jednak udało mi się zdobyć chyba najgłupsze i najbardziej niedorzeczne trofeum w swojej karierze to już raczej nic nie powstrzyma mnie przez złowieniem wszystkich gatunków ryb oraz przez zdobyciem wszystkich trzydziestu broni. Posiadanie tych ostatnich jest podobno niezbędnym warunkiem, żeby spotkać jakiegoś ukrytego bossa podczas ścieżki c, więc tak łatwo się tym razem nie poddam. 

Skoro łaziłem w tę i we w tę przez kilka godzin w przeklętym Aerie tylko po to, żeby zdobyć cztery jaja orła niezbędne do rozwinięcia broni, to i przy pozostałych też będę siedział aż je wszystkie rozwinę na maksa. 

Żarty się skońcazyły, panie Taro. Okres fascynacji biezlizną 2B mam już za sobą. Nawet koszmarny grind i beznadziejnie niskie prawdopodobieństwo pojawiania się najrzadszych przedmiotów w Nierze nie powsztrzymają mnie przed poznaniem największych sekretów w pańskiej grze. Postanowiłem, że zdobędę dwie platyny w obu Nierach i nie powstrzymają mnie przed tym żadne czarne bazgrołyi inne choroby. Chcę spotkać Emila (całego, a nie tylko jego głowę) i jeszcze raz rozpaczać i smucić się po poznaniu historii pewnej nieznośnej starej baby z latarni morskiej.

Nier ma swoje wzruszające momenty a ja dojrzałem już, żeby przeżyć je jeszcze raz.


Wipeout HD Fury (PS3, Studio Liverpool, 2009r.)

Nie wiem czemu, ale ostatnio naszło mnie, żeby odświeżyć swoją znajomość z jedną z moich ulubionych gier wyścigowych zeszłej generacji. Nie spodziewałem się jednak tego, że gra, którą kiedyś Sony podarowało w ramach przeprosin za atak hakerski na PSN i półtoramiesięczną przerwę w działaniu ich usługi wciągnie mnie na maksa. W ciągu kilku ostatnich dni przypomniałem sobie wszystko to, za co uwielbiam futurystyczne wyścigi stanowiące onegdaj wizytówkę konsol japońskiej korporacji.

Świetna jak na tamte czasy grafika, dobrze oddane poczucie pędu maszyn mknących po zawieszonych w powietrzu torach z zawrotnymi prędkościami, zróżnicowane tryby zabawy i power-upy, wyżyłowany do granic możliwości poziom trudności i elektroniczna muzyka szybko wpadająca w ucho to znaki rozpoznawcze tej produkcji.

Trochę zabolał mnie fakt, że Japończycy zamknęli studio odpowiedzialne za ten wyścig i wyłączyli serwery gry. Ktoś może napisać o co mi tak właściwie chodzi, skoro mogę sobie kupić Wipeout Omega Collection na PS4 i grać w tą grę w najlepszej jakości z innymi graczami, ale ja mam swoje zasady i jeśli remaster nie trafi do Plusa, to nie kupuję zremasterowanej wersji gry, bez względu na to jaki by to nie był wspaniały tytuł. Poza tym dowiedziałem się niedawno, że z wersji na PS4 usunięto mój ulubiony kawałek z gry, więc jest to dla mnie poniekąd kaleka wersja tego futureracera. Kupując WOC wspierałbym nie tylko celowe usuwanie wstecznej kompatyblilności z konsol w celu ponownego sprzedawania starszych tytułów, ale w tym przypadku pokazałbym Sony, że zupełnie nie przejmuję się zamknięciem jednego z ich najlepszych studiów a tego bym sobie nie wybaczył.

Mi chodzi przede wszystkim o dobrą zabawę, więc przełknąłem smutny fakt przespania wyłączenia serwerów w Wipeoucie HD Fury, przez co nie zdobędę już jednego trofeum i nie mam szans spróbować zmierzyć się z jedną z najtrudniejszą platyną w historii, ale to nie zmienia faktu, że świetnie się bawię z tym wyścigiem.

Odblokowałem w nim wszystkie możliwe statki. Zniszczyłem wreszcie 2 wrogie pojazdy podczas jednego wyścigu po czterdziestu godzinach nieudanych prób. Dotarłem do pięćdziesiątej strefy bez używania analoga do kierowania statkiem w trybie strefy, w którym z każdym kolejnym zaliczonym okrążeniem kierowany przez nas statek leci coraz szybciej aż nie nadążamy za prędkością i zaczynamy walić nim o bandy, co doprowadza do jego wybuchu. Po kilku dniach nieudanych prób udało mi się wreszcie trafić każdym nabojem z jednego magazyka w miny rozsiane po trasie w detonatorze oraz zniszczyć wszystkie 14 bomb, co wymagało ode mnie nie tylko niesłychanej koncentracji, ale również i ogromnego szczęścia. Udało mi się zniszczyć 18 statków podczas jednych zawodów w trybie eleminatora skupiającym się na niszczeniu przeciwników za pomocą wszelkich dostepnych broni. Wygrałem każdy z ośmiu wyścigów podczas jednego turnieju na mojej ulubionej planszy Sol 2, która jest podtrzymywana w powietrzu za pomocą potężnych turbin i przypomniłay mi się jednocześnie wszystkie wygrane na niej zawody w trybie online, w którym nawet sobie kiedyś radziłem.

Mający już dziesięć lat na karku Wipeout HD Fury wciąż zachwyca mnie tak jak kiedyś. Tutaj nawet najprostsze brązowe trofea wymagają pewnych umiejętności od gracza a te cztery najtrudniejsze złote trofea są nie lada wyzwaniem i pozostają raczej w sferze moich marzeń. Do dziś nie potrafię przejść pierwszego Wipeouta z PSone, który był koszmarnie trudną grą jak na swoje czasy i zapewniam Was, że nawet kolejne jego odsłony mają coś do powiedzenia w tej kwestii. Nawet jeśli nigdy nie zdobędę nigdy tych trofeów, to stwierdziłem, że muszę Wam przypomnieć o jednej z moich ulubionych gier wyścigowych, bo robiłem w niej naprawdę chore akcje i chciałbym je dalej robić w kolejnych odsłonach tego cyklu, dlatego smuci mnie to, że Sony ma inne zdanie na ten temat i już na to nigdy nie pozwoli. Jestem takim dziwnym graczem, który nie czeka kolejne odsłony Gran Turismo, bo ta seria lata świetności ma dawno za sobą. Zamiast Forzy wolę Metropolis Street Racer/Project Gotham Racing, Rallisport Challenge oraz  Outruna 2 a jedynymi wyścigami, które by mnie ucieszyły byłyby nowe odsłony F-Zero lub Burnouta. Jeśli kogoś przez to uraziłem, to przykro mi bardzo z tego powodu, ale takim właśnie jestem graczem. Nie mam zamiaru prowadzić internetowej krucjaty przeciwko jakimś grom wyścigowym. Wolę przypomnieć za to serię, która jak najbardziej zasługuje na to, by wciąż o niej pamiętać, bo akurat w moim przypadku bardzo rzadko się zdarza, żeby jakiś kawałek z gry mobilizował mnie do tytanicznego wysiłku a zawsze gdy słyszę Tokyo od Stanton Warriors, to staram się grać jak najlepiej potrafię.


Guilty Gear X2 #Reload (PS2, Arc System Works, 2004r.)

Jak głosi stare porzekadło: Co dwie gry Arc System Works, to nie jedna.

Tak się jakoś złożyło, że po ogrywaniu bijatyk w uniwersum Persony zapragnąłem wrócić do mojej ulubionej serii wymyślonej przez tą japońską firmę, czyli do Guilty Gear. Od bardzo długiego czasu staram się poznać losy wszystkich bohaterów X2 #Reload. Z jedynką z PSone uporałem się dosyć szybko, natomiast dwójkę ogrywam od...

Nie pamiętam od kiedy. To było dawno i nieprawda. Jednak ci zwariowani bohaterowie mają to coś w sobie, że chcę do nich wracać. 

Tym razem padło na chńską kucharkę, Jam Kuradoberi, która ma petardy w rękach i ogień w nogach. Stęskniłem się za świetną metalową muzyką skomponowaną przez Daisuke Ishiwatariego specjalnie na rzecz GGx2#R . Możecie poniżej zresztą jej posłuchać i popatrzeć na wyczyny bohaterki, która ma dziś swoje urodziny (Nie sprawdzałem tego przed napisaniem tych słów. Tak po prostu się trafiło).

Jam potrafi walczyć jak mało kto. Choć nie jest uznawana za zbyt duże zagrożenie a I-No, doprowadziwszy do spalenia jej restauracji wykorzystuje jej łatwowierność i namawia ją do życia jako łowczyni nagród myśli, że posłuży się zrozpaczoną dziewczyną do osiagnięcia własnych korzyści, ale nie wie chyba na co się porywa.

Seksowny postrach wszystkich graczy, który najpierw gra na gitarze a potem okłada nią kogo popadnie nie docenia potencjału kucharki, która pragnie poznawać nowe potrawy, aby jej goście mogli ich skosztować. Doprowadzona nad przepaść bez drogi powrotu, pozbawiona innych alternatych, bierze sprawy w swoje ręce i nogi a że ma w nich ogień, to szybko upora się z osobami z listy poszukiwanych. W międzyczasie dowie się, że jest wpuszczana w maliny i stanie twarzą w twarz z prowodyrką jej nieszczęścia i choć wydaje się, że jest bez szans w tej walce, to da jej ostro popalić, żeby już więcej nic takiego głupiego jak spalenie jej mienia nie przyszło więcej do głowy seksownej gitarzystce z kapeluszem na głowie.


To by było na tyle z mojej strony. Mam ogromną chrapkę na wypróbowanie Rime oraz Grand Kingdom, więc prawdopodobnie któryś z tych tytułów zawita do w co gracie w przyszłości. Mi pozostaje jedynie życzyć Wam udanego weekendu, oczywiście nie tylko przy grach.

squaresofter
8 lutego 2018 - 18:17