Po co komu Korn? Recenzja płyty Jonathan Davis - Black Labyrinth - fsm - 30 maja 2018

Po co komu Korn? Recenzja płyty Jonathan Davis - Black Labyrinth

Zespół Korn, który w połowie lat 90-tych wprowadził na listy przebojów gatunek zwany nu-metalem i zapoczątkował kilka lat bardzo intensywnej mody na nowy rodzaj gitarowego grania, od pewnego czasu trochę się miota i szuka swojego miejsca na rynku. Co prawda ostatni album - The Serenity of Suffering - okazał się przyjemnym powrotem do solidnych wydawnictw sprzed lat, ale fani ekipy dowodzonej przez Jonathana Davisa dopiero teraz dostali coś, z czego nie trzeba się tłumaczyć znajomym. Black Labyrinth, długo oczekiwany solowy album Davisa, w końcu zadebiutował, a wraz z nim sporo pozytywnych recenzji. W tym moja!

Płyta, której podwaliny powstały w 2002 roku podczas pisania muzyki do filmu Królowa potępionych (Davis użyczył wokalu panu aktorowi, który zastąpił Toma Cruise'a w roli Lestata), zaczęła nabierać kształtów 10 lat temu. Jonathan Davis zrobił sobie urlop od Korna i zaczął grać koncerty z ekipą nazwaną Simply Fucking Amazing. Było granie na żywo i było granie w studiu. Musiała minąć dekada, by album w końcu stał się ciałem i powędrował do naszych głośników. Ale warto było.

12 kompozycji składających się na Black Labyrinth to podróż przez różne stany emocjonalne (o których Davis ładnie opowiada w tym filmiku) i muzyczne klimaty łączących się w najciekawszą podróż po tej stronie Korna. Jest tu coś dla fanów macierzystej formacji wokalisty, coś bezpiecznie radiowego, a także sporo orientalnych motywów wyciągających ten album zdecydowanie ponad średnią.

Zacznę od najlepszych rzeczy. Davis określa utwór Final Days jako swój ulubiony na płycie - specjalnie nie to nie dziwi, jest to bowiem bardzo sympatyczna i egzotyczna kompozycja. Taka muzyka świata ubrana w gitarową alternatywę brzmi bardzo dobrze. Gdy tylko wybrzmi ostatnia nuta tego utworu, słuchacza atakuje Everyone, najmocniejszy i najszybszy numer na płycie. Jest to rzecz bliska Kornowi, ale z racji braku piosenek o podobnym "tonażu", wyróżnia się bardzo pozytywnie i nie nudzi, mimo uczynienia zeń drugiego singla. Basic Needs to kolejny świetny numer, który promował Black Labyrinth przed premierą - trwający ponad 6 minut kolos, pełen muzycznych warstw, z wyśmienitym indyjsko brzmiącym środkiem i finałową gitarą Wesa Borlanda jest swego rodzaju popisówką Jonathana Davisa (koniecznie sprawdźcie powyższy filmik rozkładający ten utwór na czynniki pierwsze). Podoba mi się! Pod koniec albumu są jeszcze dwa utwory, które z miejsca przykuły moją uwagę. Spokojny Please Tell Me z wybuchowym finałem i prowadzony przez syntetyczny rytm What You Believe. 5 na 12 jest super, to już dużo.

Reszta płyty trzyma solidny poziom, nigdy nie zjeżdżając w niegodne rejony. Otwierający album Underneath My Skin to odpowiednio zadziorny start, kończący płytę pierwszy singiel - początkowo niezbyt przeze mnie doceniony - zyskuje w kontekście albumu, a jego zaraźliwy refren mimowolnie nucę od czasu do czasu. Gender ma w sobie kolejną dawkę orientalnego smaku, i nawet słabszy środek Black Labyrinth - numery od 4 do 7 - broni się jako solidna rzemieślnicza robota.

Jonathan Davis udowodnił, że jego nazwisko nie musi oznaczać automatycznego skojarzenia z Kornem. Jasne, niezwykle charakterystyczna barwa głosu jest trudna do przeoczenia, ale z czasem dystans między karierą solową a macierzystą formacją na pewno się powiększy. Z korzyścią dla obu tych muzycznych bytów. Black Labyrinth to pozytywne zaskoczenie i dojrzały owoc dziesięcioletniego dłubania na boku. Smacznego!

fsm
30 maja 2018 - 14:03