Nine Inch Nails to tak potężna muzyczna marka, że połykam ją bez popity zawsze i jeszcze nigdy mi się odbiło. Raz bywa gorzej, raz bywa lepiej, ale zawsze jakość twórczości Trenta Reznora stawiam na najwyższej półce. Po dyskusyjnym Hesitation Marks z 2013 (który to album zestarzał się nieco gorzej niż np. Year Zero czy With Teeth) przyszedł czas na eksperyment w EPkami. Not The Actual Events to mocny, drapieżny powrót do starego NIN. Add Violence to pomost między tym, co stare i tym, co nieco nowsze. Teraz dostaliśmy Bad Witch, na które trzeba było poczekać trochę dłużej.
Nowy album jest zaskakujący pod wieloma względami. Brzmi inaczej. Jest mocno pod prąd. Zawiera aż dwa instrumentalne (a w zasadzie 2,5) utwory, a całość to jedynie sześć kompozycji. Jest kolejnym komentarzem do wadliwej rzeczywistości, który jednocześnie daje odpowiedzi na pytania zadane przy okazji poprzednich wydawnictw, ale przy okazji jest konkluzją pesymistyczną i, cytując pierwszy singiel: "You won't find the answers here, Not the ones you came looking for". A skoro Trent i Atticus potrafią zaskakiwać po tylu latach, to ja też spróbuję. Moja recenzja będzie najpierw obrazkowa. Oto, jakie jest Bad Witch.
Jeśli jednak lubicie o muzyce czytać, to zapraszam na słowne rozmontowanie nowego albumu Nine Inch Nails.
Shit Mirror
Pędzi od samego początku, jest dosyć znajomo brzmiącym "ninowym zapierdzielaczem", ale schowanym za produkcyjnymi sztuczkami, przez co brzmi z jednej strony bardzo hałaśliwie, a z drugiej jest trochę niepokojący i zniekształcony. W klasycznym dla Reznora stylu piosenka pomału się rozbudowuje, dokładając kolejne warstwy instrumentów, z przerwą na tajemniczy chichy szept w samym środku (fani już zaczęli ten fragment obrabiać, by wyciągnąć zeń dodatkowy sens), by finiszować brudną gitarą rodem z The Downward Spiral. I nagle koniec.
Ahead of Ourselves
I nagle początek. Płaski, syntetyczny rytm, tnący w poprzek syntezator i głos Reznora schowany za warstwą robotycznych efektów. Jeśli poprzednik był dosyć niewygodny, to tu już stoimy w ciasnej piwnicy pełnej zardzewiałych wózków sklepowych. Coś, co pełni funkcję refrenu, atakuje nagle, znienacka i jest dosyć dzikie. Docenić należy wpadające w ucho powtarzanie tytułu w drugiej połowie utworu i niedoskonałą, żywą perkusję gdzieś w tle. Gitary też mają co robić, jest znajomo i jednocześnie inaczej.
Play the Goddamned Part
Niespodzianka! Oto pierwszy w pełni instrumentalny utwór na płycie. Prowadzony jest przez gitarę basową i szybko wywołuje zgrzyt, bo perkusyjny rytm jest tak zniekształcony i połamany, że brzmi, jakby ktoś wsadził włączone ZX Spectrum do mikrofalówki. Dziwne porównanie, prawda? Tak, jak dźwięki wyczarowane przez Reznora i Rossa. Niespodzianka jest kontynuowana, bo nagle główną rolę przejmuje saksofon, z którym Trent przeprosił się po latach. Efekt końcowy przypomina dalekiego kuzyna doskonałego Driver Down z soundtracku do Zagubionej autostrady. Galopujące stukanie w finale pięknie przechodzi w...
God Break Down the Door
Utwór promujący nowy album był mocno inny od tego, do czego przyzwyczaiła nas marka Nine Inch Nails. Szybki perkusyjny rytm rodem z The Perfect Drug i saksofon. Już nie nieśmiały, ale wyraźnie brzmiący od pierwszej nuty. No i Reznor śpiewający tak, jak nigdy dotąd. Skojarzenia a Davidem Bowie same wskakują do głowy. Utwór może brzmi inaczej, ale jest zbudowany bardzo klasycznie, jak na NIN - dwie minuty okresu zapoznawczego, wsłuchujemy się w klimat, potem obowiązkowa chwila na oddech i szalona jazda finałowa, ze znajomą ścianą hałasu na sam koniec. Smaczne!
I'm Not From This World
Drugi instrumentalny utwór jest wyraźnym ukłonem w stronę zarówno filmowych soundtracków, jakie panowie z sukcesami produkują od kilku ładnych lat, a z drugiej... w stronę muzyki z pierwszego Quake'a. Atmosfera tego numeru jest nieprzeciętnie ponura, a gdy dołożymy noise'owe wstawki jak z Tetsuo, zrobi się naprawdę ciekawie. Pytanie - czy to jeszcze zasługuje na łatkę Nine Inch Nails, czy raczej Trent Reznor & Atticus Ross?
Over and Out
Nine Inch Nails się żegnają. Na pewno z tym albumem, ale cały utwór ma w sobie jakąś taką ostateczność. Może chodzi o fakt zamknięcia tworzonej przez ponad 1,5 roku trylogii? Ten numer jest przy tym zaskakująco taneczny - ma tzw. groove, którego nie da się nie docenić. Szybki rytm i cudownie soczysta gitara basowa robią robotę, a gdy po niemal trzech minutach ktoś zaczyna w końcu śpiewać... Nie, no teraz to już na pewno Bowie. Albo Peter Murphy. Reznor brzmi niesamowicie i zupełnie nie jak on. Brawo! Warstwy wokalu się nakładają, w tle brzmią dźwięki znane z Ghosts + kolejna dawka saksofonu, a finał jest kojący. Najlepszy utwór na płycie!
Spotkałem się z opinią, że Bad Witch to najciekawsza i najlepsza część trylogii, do której jednocześnie będzie się najrzadziej wracać. Uważam podobnie - tych sześć utworów jest super. Są nieprzystępne, ale z każdym kolejnym odsłuchem stają się coraz bardziej znajome (przy okazji: naprawdę warto skupić się na tych 30 minutach muzyki i poznać je za pomocą porządnych słuchawek - masa warstw, zabawy efektem stereo i tym, jak te dźwięki się sączą do ucha to prawdziwa uczta). Doceniam wszystko, ale przy okazji boję się, że z czasem tylko część tej płyty pozostaje w regularnym odsłuchu. Która? Tego jeszcze nie wiem.
Nine Inch Nails pokazują przy okazji Bad Witch, że nadal potrafią zaskakiwać i robią to w cudownie bezwysiłkowy sposób. Wysiłku wymaga za to zakolegowanie się z tą płytą. Ale w ostatecznym rozrachunku jestem pewien, że będzie/było warto. Oklaski!