W co gracie w weekend ? #293: Sekiro Miku Hatsune Bulletstorm Shift 2 Umineko i Borderlands - squaresofter - 6 kwietnia 2019

W co gracie w weekend ? #293: Sekiro, Miku Hatsune, Bulletstorm, Shift 2, Umineko i Borderlands

Dostałem w tym roku już wszystkie gry, na które czekałem, więc niech inni skupią się na nowościach a ja zajmę się niedokończonymi sprawami z pewnymi tytułami, o których mogliście już czytać na łamach niniejszego cyklu. Bardzo możliwe, że jeśli zagram jeszcze w jakąś nowość, to będzie to Borderlands 3, ale nie podjąłem jeszcze ostatecznej decyzji w tej sprawie. Mam kilka miesięcy do premiery trójki i wcale się nie zdziwię jak spędzę dużo czasu z dwoma jej poprzednikami i cały hype na nową część przejdzie mi zupełnie. Zajmę się teraz tytułami, które obecnie ogrywam. Z wyjątkiem Bulletstorma pisałem wcześniej o każdym z nich. Postanowiłem użyć ich jako przykładów do napisania o paru sprawach dotyczących gamingu.

Genichiro – moje nemezis

W Sekiro dobijam powoli do pięćdziesięciu godzin na liczniku i nie mogę się od niego oderwać. Spotkałem już pierwszych trudnych oponentów. Miałem ogromne problemy ze zwinną Lady Butterfly. Nie radziłem sobie z nią w ogóle, przegrywając pojedynek za pojedynkiem aż w końcu udało mi się zabrać jej jeden pasek życia i wtedy okazało się, że dopiero zaczyna się z nią prawdziwa walka. Byłem zrozpaczony. Zużyłem wcześniej przedmiot, który służy do pomocy w niszczeniu jej iluzji, więc dodatkowo utrudniłem sobie życie na własne życzenie. Próbowałem wszystkiego w walce z nią, starając się uniknąć jej potężnego rzutu, który zabiera ogromną ilość zdrowia. Nic nie zdawało egzaminu. To był czas, gdy uczyłem się jeszcze sterowania w grze. Przez przypadek znalazłem sposób jak ją pokonać. Nie jest to najpiękniejszy sposób walki, ale skuteczny. Jeśli atakuje się ją pojedynczymi atakami, to można przerwać większość jej umiejętności. Dzięki temu dotarłem w końcu szybko do jej drugiej formy i tu musiałem nauczyć się unikać najpierw jej potężnego ataku wystrzeliwującego w kierunku gracza kule energii, żeby zrobić jej kuku. Duchy, które przyzywała starałem się omijać, żeby nie tracić cennej energii, którą chciałem przeznaczyć na stracie z nauczycielką Wilka. W ten sposób pokonałem pierwszego bossa w najnowszym tytule From Software. Później okazało się, że Lady Butterfly nie jest nawet pierwszym bossem i poszedłem walczyć z nią za szybko.

Pierwszym trudnym adwersarzem, na którego natkniemy się w tej hardkorowej japońskiej skradance jest jeździeć, którego koń nosi imię bossa z Tenchu, Onikage. Tydzień temu pisałem o związkach tej gry z japońskim klasykiem, więc gdy to zobaczyłem, to na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Kilka razy zaorał mną pole, ale jak nauczyłem się mniej więcej blokować jego ciosy włócznią i doskakiwać do niego za pomocą linki z hakiem, to nie miałem z nim większych problemów. Później wdrapałem się na zamek w Ashinie, odpędzając się od przeciwników ukrywających się na dachach oraz pobliskich latawcach i spotkałem tego, który pozbawił ręki głównego bohatera.

Genichiro to jeden z najtrudniejszych przeciwników, z jakimi zmierzymy się w Sekiro. Jest dobrze opancerzony, wykonuje szybkie pchnięcia swoją kataną a to tego robi uskoki do tyłu i wystrzeliwuje w mgnieniu oka piekielnie silne strzały ze swojego łuku. Gdy po wielu nieudanych próbach udało mi się w końcu odebrać mu dwa paski zdrowia…załamałem się, bo to nie był koniec tej walki. Gdy pozbawimy go pancerza, to denerwuje się i zaczyna używać miecza, z którego ciska piorunami. Nie miałem z nim żadnych szans i powoli zaczynałem powątpiewać w to, że skończę kiedyś tą produkcję. Na całe szczęście nawet jeśli nie radzimy sobie z jakimś bossem, to gra wciąż pozwala nam pracować nad sobą. Udało mi się dokupić kilka dodatkowych tykw, pokonałem kilku ciężkich subbossów, dzięki czemu zdobyłem kolejny naszyjnik z koralami zwiększającymi moją żywotność i ponownie zmierzyłem się z moim nemezis.

Walka z Genichiro to kwintesencja tej fantastycznej opowieści rozgrywającej się w feudalnej krainie nazywanej  Ashina. Szczęk broni, blokowanie strzał z łuku w powietrzu i odbijanie piorunów mieczem to coś co trzeba przeżyć na własnej skórze, żeby zrozumieć w czym tkwi geniusz Hidetaki Miyazakiego i że to m.in. on jest odpowiedzialny za renesans japońskiego sposobu na tworzenie gier wideo.

Cieszę się, że powstał taki dobry system walki, gdzie jedna zdolność, nad zdobyciem której ślęczymy godzinami może zaważyć nad wynikiem starcia, w wygranie którego sami nie wierzymy.

Pierwsze dźwięki przyszłości

Jeden ze znajomych spytał mnie niedawno czy jestem dobry w grach z Miku? Długo zastanawiałem się nad tą kwestią. Mógłbym mu się pochwalić, że mam dwie platyny w grach z wirtualną gwiazdą a w Future Tone zdobyłem wszystkie trofea w japońskiej i europejskiej wersji gry. Łącznie spędziłem z vocaloidami chyba z 450-500 godzin i w dalszym ciągu uważam, że są to najtrudniejsze gry, z jakimi mierzyłem się w tej dekadzie, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę poziom ekstremalny, który jest poza zasięgiem przeciętnego gracza.

Nic z tego mu nie powiedziałem. W gruncie rzeczy nie uważam się za specjalnie uzdolnionego gracza. Pograłem więc trochę w Future Tone, zaliczyłem kilka piosenek na perfecta na normalu, klnąc pod nosem, gdy wykładałem się na jednej nutce pod koniec którejś z nich i dotarło do mnie, że jestem zwykłym przeciętniakiem. Nie czuję się źle, zdając sobie sprawę ze swoich niedoskonałości. Nie czułbym się dobrze jedynie wtedy, gdybym próbował oszukiwać samego siebie, wmawiając sobie jakieś niestworzone rzeczy na własny temat.

Póki mogę słuchać piosenek Miku i jej znajomych jest dobrze. Cieszę się, że mogę rozmawiać z innymi graczami początkującymi na tym polu. Rozmowy o ulubionych wokaloidach i ich piosenkach w poszczególnych grach to dla mnie temat rzeka. Zazwyczaj w tym momencie wklejam jakiś utwór z gry, chwaląc się swoimi umiejętnościami, ale dziś wyjątkowo napiszę o piosence turkusowo-włosej, która powinna znaleźć się w jej grach a nigdy do tego pewnie nie dojdzie, bo jest po angielsku a Sega i Crypton Future Media udają, że Miku śpiewa tylko po japońsku.

Słyszeliście kiedyś o takiej grze jak Scott Pilgrim vs. The Word: The Game? To chodzone mordobicie zrobiło na mnie kiedyś wrażenie humorem, bo gramy w nim chłopakiem zakochanym po uszy w jednej dziewczynie a naszym celem jest wyjaśnienie jej byłych. Żeby być z ukochaną musimy najpierw dać im w mordę. Lepsze to niż kolejna gra o ratowaniu świata! Zawsze się z tego śmiałem. Kilka lat temu gra została usunięta ze wszystkich platform cyfrowej dystrybucji i nie da się jej nabyć w żaden legalny sposób. Jest taką samą grą-widom jak demo Silent Hilla pod tytułem P.T. nad czym mogę jedynie ubolewać. Piszę o tym tylko dlatego, że muzykę w tym zapomnianym przez Ubisoft tytule przygotował zespół Anamanaguchi i był to dla mnie najjaśniejszy punkt tamtej cyfrówki.  Do dziś słucham Another Winter, przez który łaziłem po pierwszej planszy godzinami, okładając pięściami i nogami wszystko co się rusza. Dlatego mocno się zdziwiłem, gdy dowiedziałem się, że ten lubiany przeze mnie zespół elektroniczny przygotował kiedyś utwór dla Miku, zatytułowany po prostu Miku.

Dowiedziałem się o tym kawałku tylko i wyłącznie przez to, że byłem na jej koncercie w Londynie. Podczas przygotowania do całego przedsięwzięcia początek tej piosenki pojawiał się od czasu do czasu a ja zastanawiałem się co to za utwór? Doszedłem wszystkiego po powrocie do Polski.

Japończycy strasznie się rozleniwili i wolą dodać do Future Tone dwa nowe stroje za 30zł niż piosenkę, przy której szaleli ludzie na koncercie w Toronto. Nic dziwnego, musieliby zrobić cały wideoklip od podstaw z nową animacją tańca wirtualnej gwiazdy a tak jedyne co mi pozostaje w takim układzie to narzekać na zaistniały stan rzeczy, wielbiąc muzykę Anamanguchi jeszcze mocnej niż dotychczas. Strasznie zazdroszczę Kanadyjczykom, że widzieli ten taniec na własne oczy a ja siedzę tutaj i płaczę w koncie, bo dzisiejsze gamingowe maszyny nadają się jedynie do tańców z Fortnite’a.   

Serwery nie rosną na drzewach, więc zasadziłem własne

Była sobie kiedyś taka polska gra Bulletstorm. To było w czasach, gdy marka Wiedźmin dopiero zyskiwała na popularności a najbardziej znanym polskim twórcą gier wideo był raczej Adrian Chmielarz. Z  tym panem sprawa jest jasna od lat. Jedni uważają go za wizjonera, który przetarł szlak dla polskiego gamedevu. Inni będą hejtować go z zazdrości, bo coś w życiu mu się udało, natomiast ja nie cierpię go za to, że zaspoilował mi kiedyś smierć Aeris w Final Fantasy VII na łamach Neo Plus.

Bulletstorm nigdy nie był popularną marką, ale próbowano go sprzedać wizją szybszego dostępu do Gears of War 3. Dla mnie osobiście jest to doskonały przykład absurdów rządzących światem gier wideo, bo nieraz było tak, że EA wciskało milionom graczy zwykłe gnioty, nie umiejąc jednocześnie sprzedać naprawdę dobrej pozycji. Myślę, że fani Titanfall wiedzą o czym mówię. W każdym razie jakbyśmy nie zapatrywali się na tą kwestię, produkcja People Can Fly wyróżnia się na poletku gier z gatunku fps tym, że ocenia sposób, w jaki zabijamy wrogów. Zwykłe zastrzelenie przeciwnika to przejaw braku umiejętności. Jeśli jednak strzelimy mu w jaja a potem w łeb, okazując mu w ten sposób miłosierdzia, to może coś z nas jeszcze będzie. Ta gra jest dla strzelanin pierwszoosobowych tym, czym seria Devil May Cry dla hack’n’slashów, czyli grą, w której najważniejszy jest styl w jakim pokonujemy przeważające siły wroga.

Gdy główny bohater zdobywa od członka elitarnej jednostki Echo specjalną smycz, uzyskuje też dostęp do sklepu z wyposażeniem. Żeby je odblokować, musimy najpierw zabijać wrogów strzałami umiejętności, których w grze jest dokładnie 131 a najlepsze w tym wszystkim jest to, że gra daje nam ogromne pole manewru do kombinowania jak to robić. Należy zapomnieć o zwykłych metodach anihilacji wroga znanych z innych fpsów. Tu liczy się pomysłowość.

Bulletstorm oprócz kampanii singlowej ma jeszcze tryb Echo, wymagający od graczy doskonałego opanowania pomysłowych technika mordu oraz tryb Anarchii. Szkoda, że EA postanowiło zamknąć serwery w tej świetnej strzelance. Wynika to tylko z faktu, że gra naszego rodzimego studia nigdy nie zyskała rozgłosu porównywalnego do chociażby Battlefielda 3, w którego gracze grają do dziś, nie mogąc znieść poprawności politycznej serwowanej w jego nowszych odsłonach.

Wspominam o BF3, bo EA przeforsowało w nim kontrowersyjny pomysł na stawianie własnych serwerów przez graczy za żywą gotówkę. Bulletstorm nigdy nie doczekał się takiej opcji, ale w sieci znalazłem poradnik jak użyć własnego komputera jako drzewa, na którym rosną serwery. Jestem w tych sprawach zielony i jedna dziewczyna próbująca mi wytłumaczyć co się z czym je musiała nieźle łapać się za głowę, gdy zrozumiała, że ma do czynienia z człowiekiem, dla którego Raspberry i Balckberry to to samo, ale wreszcie udało mi się ogarnąć pewne rzeczy i teraz mogę cieszyć się zbiorami w swoim sadzie.

Podwójne penetracje na przeciwnikach, robienie z nich kiepów, wrzucanie ich do trąby powietrznej za pomocą smyczy lub wkopywanie na kaktusy to coś, co smakuje najlepiej z innymi graczami.

Król wzgórza – nigdy więcej gier EA z trybem sieciowym

Moje przygody z trybem sieciowym w Shift 2 Unleashed uświadamiają mi, że gracze nie cofną się nawet przed najbardziej absurdalnymi zachowaniami, żeby zdobyć upragnione trofeum w grze. Tryb sieciowy jest tak bardzo martwy, że znalezienie gracza graniczy z cudem a do zdobycia jest korona w mistrzostwach graczy? Żaden problem. Wystarczy znaleźć kogoś tak zwariowanego jak Ty sam, kto tak jak Ty ma kilka dodatkowych kont na zbyciu i można zrobić mistrzostwa przy użyciu dwóch-trzech graczy.

Korona za mistrzostwa wyścigowe graczy jest praktycznie nie do zdobycia w tej grze, bo trzeba wygrać kilka wyścigów pod rząd, modląc się o to, żeby gra nie zawiesiła się w jednej z rund, bo wtedy będzie trzeba zaczynać wszystko od nowa. Jeśli trafimy na którymś ze szczebli rywalizacji na jakiegoś wymiatacza, który kręci rekordowe okrążenia z zamkniętymi oczami albo gdy ktoś wypchnie nas na jednym z zakrętów poza tor (wspominałem już we wcześniejszych odcinkach, że Shift 2 nie przewiduje żadnych kar za niesportowe zachowanie na szosie), to możemy o niej zapomnieć na zawsze. Wcale się nie dziwię, że to właśnie brak tego trofeum stanął większości graczy w drodze do platyny. Nie każda gra wyścigowa jest tak prosta do splatynowania jak Burnout Paradise.

Jest to trofeum z kategorii tych najgłupszych. Głupsze było chyba tylko trofeum w jednej z części Fight Night, gdzie jeden z graczy zdobył pas mistrzowski w trybie sieciowym, przestał grać i już nikt więcej nie mógł tego zrobić.

Zdobycie tej korony nawet w ustawce z innymi graczami zajmuje kilka dni i jest jedną z najkoszmarniejszych akcji, jakie zrobiłem jako gracz. Teraz chcę jedynie przekazać tą koronę innym graczom, dać sobie święty spokój z trybem sieciowym w Shifcie 2, którego EA zapomniało wyłączyć chyba tylko przez swoją nieuwagę i skupić się wreszcie na singlu. Jak to dobrze, że nie mam żadnej gry EA z trybem sieciowym na PS4 i nie muszę się bawić więcej w takie chore akcje, na które sam nigdy bym się nie zdecydował.

Złota Wiedźmo, przybywaj i zakręć wreszcie demoniczną ruletką

Ukazanie rodzącego się uczucia między Shannon i George’m już za mną, tak jak szkolny koncert, podczas którego czadu dała Jessica, rozmowa Kanona z Beatrice pokazująca jej prawdziwe oblicze oraz wściekłość Rosy na jej maleńką córkę za to, że w wieku dziewięciu lat ośmiela się jeszcze wierzyć w wiedźmy, pogadanka o genezie święta Halloween zresztą też, więc niech w końcu zacznie się kłótnia rodziny Ushiromiya o ogromny spadek i morderstwa, bo nie mogę się już doczekać najlepszych scen w drugim odcinku Umineko.

Czekam na moment jak jeden z bohaterów zaora demony z piekła rodem. To właśnie za ten moment pokochałem bohaterów tej japońskiej visual novel i postanowiłem, że nawet jeśli miałbym się mierzyc z setkami potężnych wiedźm, dla których życie ludzkie nic nie znaczy to poznam finał tej historii. To była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Chcę to przeżyć jeszcze raz, z nowymi wizualiami i głosami bohaterów. Połowy z nich jeszcze nawet nie znam. Przybywajcie więc Siostry Czyścca i pokażcie tym marnym ludzkim robakom, że z wami nie ma żartów. Pionki na szachownicy są już rozstawione i czekają, żeby je zbijać.

69 z Lilith

Gdy większość graczy w dzisiejszych czasach kłóci się o to, jaki Pan ma im wydać zezwolenie na kolejną podróż na Pandorę albo zarzeka się, że już niedługo zostanie piratem chociaż seria Borderlands opowiada o poszukiwaczach skarbów ja marzę tylko o jednym, czyli o 69 z Lilith. Najpiękniejsza z wszystkich syren skradła moje serce wiele lat temu.

Bujając się z nią po niegościnnym świecie pełnym drapieżnych skagów i psychopatów nieraz byłem zmuszony znosić bezpruderyjne spojrzenia innych amatorów broni i łupów na tyłek tej ognistej piękności i wtedy zrozumiałem, że mogę z nią próbować wszystkiego, ale jeśli nie spróbuję 69, to nie odejdę z tego świata w spokoju. Crawmeraxy, Niszczyciele, anioły, claptrapy, Cromson Lance i rakki to była tylko gra wstępna. Czas na prawdziwą rozkosz, na którą nie każdy ma odwagę.  

Dodajcie od siebie trze grosze w komentarzach, jeśli macie na to ochotę.

squaresofter
6 kwietnia 2019 - 18:41